„Czasem mam wrażenie,
że powinnam rzucić to pisanie w diabły i iść z dzieckiem na spacer albo
zbudować kolejną wieżę z klocków.”
Aneta Rzepka wywiad.
Moje pierwsze
spotkanie z twórczością Anety Rzepki było bardzo ciekawym i zaskakującym
doświadczeniem. Nie wiem dlaczego byłam przekonana, że to debiutująca autorka,
podczas, gdy może ona poszczycić się już kilkoma udanymi publikacjami. Pisarka
ukończyła filologię polską, marzy o drewnianej chatce w górach, choć mieszka w
stolicy. Debiutowała w roku 2010 tytułem "Tohańska branka". W związku
z tym, że niesamowicie przypadła mi do gustu jej „Miseczka szczęścia”
postanowiłam przybliżyć Jej osobę czytelnikom.
Oczywiście pierwsze pytanie dotyczy początku, jak to było w
Pani przypadku, od czego zaczęła się przygoda z pisaniem?
To zależy, co uznamy
za początek. Od zawsze lubiłam smarować na różnych karteluszkach, a ponieważ
rysować nie umiem i jakimś cudem to czułam, smarowałam literki. Doskonała
alternatywa dla plastycznego antytalencia, bo nieważne jak, ale co się pisze.
Pierwsze świadome opowiadanie było o Małym Księciu i powstało jakoś na początku
podstawówki. Pokochałam pisać, bo znajdowali się ludzie, którym sprawiało
przyjemność czytanie.
Proszę mi wytłumaczyć, na czym polega „zasada trzech p”?
To jest metoda, którą
małe dzieci uczą się czytać. Pognieść, podrzeć, połknąć… i oby przez żołądek do
serca. W moim przypadku tak było. Tą metodą czytałam pierwsze książki, więc nic
dziwnego, że rodzice zrobili wszystko, żebym poznała ich faktyczną wartość. Obawiali
się o domowe zbiory i moje zdrowie. Papier ponoć nie ma żadnych wartości
odżywczych…
O czym jest Pani debiutancka powieść „Tohańska branka?
O niespełna
osiemnastoletniej Odylii, która pewnego dnia dowiaduje się, że musi wyjść za
mąż za królewicza. Odwróciłam nieco metodę, na której budowane są bajki i moja
bohaterka wcale nie pragnie szczęścia na królewskim dworze, woli zostać z
bratem w ubogiej, drewnianej chacie, ale żyć wśród przyjaciół, rodziny, w
miejscu, które kocha i z którym wiąże swoją przyszłość. To taka trochę inna
baśń o Kopciuszku. Odylia na oczach czytelnika dojrzewa, buntuje się, przeżywa
uroki miłości, ale też podejmuje trudne decyzje. Akcja rozgrywa się w
fantastycznym, alternatywnym dla rzeczywistości świecie. Stworzyłam własny świat,
własną obyczajowość i religię, co było nie lada wyzwaniem i frajdą. Jedynie
wartości tworzące człowieka ludzkim pozostają niezmienne.
Nie trzyma się Pani jednego gatunku literackiego, prawda?
Nie. Lubię czasem
napisać coś innego. Może niekoniecznie dobrze mi to wychodzi, ale pozwala
odsapnąć, odświeżyć umysł. Poza tekstami obyczajowymi stworzyłam cykl bajek
„Renisowe opowieści”, powieść utrzymaną w realiach fantastycznych, nieco
baśniowych „Tohańską brankę”, książki dla nastolatek i kilka opowiadań alegorycznych.
Zachęcona przez internetowego znajomego napisałam też kilka tworów
wierszopodobnych, ale z poezją nie mają one za wiele wspólnego. Stanowią
natomiast doskonałą gimnastykę, uczącą dyscypliny słowa oraz pozwalającą
zrozumieć, jak wielką ma ono wartość.
Czy łatwiej jest pisać dla dzieci, czy dla dorosłego
czytelnika?
Nie wiem. Dorosły
czytelnik więcej rozumie, więcej wie, więc też więcej oczekuje. Dziecko łatwiej
wierzy w dziwności świata, ale te dziwności muszą mieć jakiś większy sens. Z
jednej strony więc łatwiej pisać dla dorosłego, bo nie trzeba mu tłumaczyć
mechanizmów pewnych poczynań, ale z drugiej strony fabuła nie może się opierać
tylko na moim, czasem intuicyjnym postrzeganiu świata, ale też na wiedzy
merytorycznej. Dziecko z kolei nie wymaga szczegółowych opisów pewnych
wydarzeń, wystarczy ich nakreślenie, najlepiej w prostych słowach, ale trudniej
je zaciekawić, zatrzymać uwagę, sprawić, żeby w połowie tekstu nie zaczęło
ziewać i zrozumiało, co chcę przekazać. I tekst dla dziecka musi być nie tylko
w jakiś sposób atrakcyjny, ale też mądry, bo dziecko czytając, uczy się świata.
Dlatego chyba trudniej pisać dla dzieci, ale też większa frajda.
Z tym blogiem sama
mam problem. Najpierw było to miejsce, w którym po prostu publikowałam swoje
teksty. Taki tester. Nawiązałam dzięki niemu kilka naprawdę sympatycznych
znajomości. Później, kiedy zaczęłam pisać i wydawać już na poważnie, stał się
bazą informacji dla czytelników. Noszę się z zamiarem przekształcenia bloga w
stronę autorską, ale wciąż mam za mało czasu.
Jak reaguje Pani na opinie czytelników na temat własnej
twórczości, ceni Pani sobie ich zdanie?
Moja przygoda z
pisaniem zaczęła się od publikacji w Internecie. Wrzucałam opowiadania na
portale literackie, gdzie wspólnie z użytkownikami uczyliśmy się pisać,
szlifowaliśmy warsztat, dzieliliśmy opiniami o tekstach. Oni naprawdę bardzo mi
pomogli. Szanuję ich zdanie, każdą uwagę zawsze biorę sobie do serca i staram
się wyciągnąć wnioski. Nauczyłam się jednak odróżniać krytykę, taką rzeczową,
od krytykanctwa, opartego na niezrozumieniu tekstu albo wręcz nieprawdzie. Każdą
rzeczową uwagę rozważam i jeśli uznam, że może mi pomóc, to ją bezwzględnie
wykorzystuję podczas pracy nad kolejnymi tekstami. Krytykanctwo staram się
ignorować, bo do niczego nie prowadzi, a kłamstwa wyjaśniam, bo kocham prawdę.
Która z Pani powieści jest według Pani najlepsza na
początek, dla osoby, która chce poznać Pani twórczość?
Zawsze polecam „Świat
w pastelach Ingi”, bo z tą powieścią jestem najbardziej emocjonalnie związana,
ale wszystko zależy od wieku i indywidualnych upodobań.
Czy ma Pani ulubionego bohatera, takiego, którego stworzyła
Pani i którego darzy Pani największym sentymentem, a może któryś Panią irytował
w trakcie pisania, sprawiał problemy, wymykał się spod kontroli?
W jakiś sposób lubię
wszystkich moich bohaterów, bo muszę ich rozumieć. Najbardziej jednak chyba
pałam sympatią do Małgosi z „Magii kasztana”. Ona jest taką zwykłą dziewczyną z
normalnego domu z normalnymi problemami, a jednocześnie nie jest pusta, nijaka.
To doskonały materiał na przyjaciółkę. Zawsze mam problem z czarnymi
charakterami, takimi, których czytelnik ma nie lubić. Oni wysuwają się spod
kontroli, bo staram się sama sobie wytłumaczyć ich zachowanie. Wtedy zaczynam
ich lubić i nie wychodzi, jak wyjść miało, tylko jednak pokazuję to ich lepsze
oblicze. Tak było z Piotrem w „Miseczce szczęścia”. Przez niego musiałam
zmieniać założenia fabuły i finał wyszedł za szczęśliwy.
Jaka jest Pani ulubiona postać literacka, jaki gatunek czyta
Pani najchętniej?
Michał Wołodyjowski.
Uwielbiam Sienkiewicza, chociaż dziś wielu uważa, że to przeżytek. Dla mnie
jego twórczość przedstawia cała galerię ludzkich osobowości. Lubię czytać
książki o ludziach i staram się nie zamykać w jednym gatunku. Natomiast
szerokim łukiem omijam s-f oraz powieści, w których jest jedynie szybka akcja,
a nie ma ludzi.
Czy pisze Pani coś nowego? O kim tym razem będziemy mogli
przeczytać? Jakie tematy Pani poruszy?
Piszę powieść, w
której głównym tematem jest macierzyństwo. Oczywiście nie zabraknie ludzkich
dramatów i relacji partnerskich, czasem trudnych, bo gdzieś tam zabrakło matki
albo matka była, ale musiała też zastąpić ojca. O dojrzewaniu do macierzyństwa,
czekaniu na nie, przyjmowaniu go nawet wtedy, kiedy jest nieplanowane. Generalnie
o rodzinie, o miłości, do której trzeba dojrzeć albo się jej nauczyć.
Zainteresowała mnie Pani, chętnie przeczytam, jak tylko się
ukaże.
„Miseczka szczęścia” opowiada o losach nie tylko głównej
bohaterki, mamy tu też kłopoty Renaty, kobiety tkwiącej w chorym układzie. Jak
Pani myśli, z czego to wynika? Dlaczego godzą się na życie u boku tyrana, boją
się, że nie poradzą sobie same, a może są słabe psychicznie?
Jedne kobiety są
silne i znają swoją wartość, inne słabe i bardzo łatwo jest podważyć ich wiarę
w siebie. Budzi się lęk, że sama sobie nie poradzi, że to, co codziennie
powtarza mąż czy partner jest prawdą i ostatecznie, że sama nie zapewni bytu
dzieciom. We dwoje zawsze jest łatwiej utrzymać rodzinę, szczególnie w czasach,
kiedy dziś jest praca, a jutro może jej nie być. Do tego dochodzi mechanizm
społeczny i opinia otoczenia. Bo trudno się przyznać, że związek, który miał
być szczęśliwy jest niewypałem.
To bardzo mądrze skonstruowana powieść, zdawałoby się, że
będzie tylko o miłości, szczęściu, ale ona opowiada o czymś więcej, o
prawdziwym życiu, jest odzwierciedleniem kłopotów niejednej osoby, jej
dylematów, traumatycznych przeżyć, skąd wzięły się te wszystkie postaci, z Pani
głowy, z obserwacji innych osób?
Z życia. Znam wiele
osób, znam ich problemy. Przez jakiś czas pracowałam z trudną młodzieżą, tak
się to mówi, ale to była młodzież z nieszczęśliwych rodzin, rodzin z
problemami. Pisząc o tym, co boli, chcę pokazać, że życie czasem naprawdę nie
rozpieszcza i często źle oceniamy zachowanie drugiej osoby, a wystarczy
poświęcić trochę czasu, żeby ją poznać i zrozumieć. Każdy człowiek jest
diamentem, należy go tylko umiejętnie oszlifować.
Pani Aneto, a jaka jest Pani prywatnie, jako mama?
Zaganiana jestem.
Czasem mam wrażenie, że powinnam rzucić to pisanie w diabły i iść z dzieckiem
na spacer albo zbudować kolejną wieżę z klocków, bo ona tak szybko rośnie i się
rozwija, a powrotu do czasu dzieciństwa już nie będzie. Ale ona też ma
koleżanki, swoje małe i duże tajemnice i bardzo się cieszę, że mnie do tego
świata wpuszcza. Wciąż mnie zaskakuje, a ja jestem tym za każdym razem
zafascynowana. Ona uczy się ode mnie dorosłości, ja od niej dziecięcej radości
z małych rzeczy. A chwile miłego sam na sam, kiedy córka już idzie spać są
tylko nasze. Mam nadzieję, że jeszcze długo będziemy się nimi cieszyć.
O czym Pani marzy?
Żeby pieniądz w końcu
przestał rządzić światem.
O tu mnie Pani zaskoczyła, oryginalna odpowiedź.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Konkurs
Jeżeli chcecie wygrać którąś z książek napisanych przez autorkę wystarczy pod tym postem wypowiedzieć się na temat: Nigdy nie zapomnę spotkania z... Opowiedz o wyjątkowym spotkaniu z drugim człowiekiem. Nie zapomnijcie o pozostawieniu w komentarzu swojego adresu mailowego. Wyniki pojawią się w ciągu trzech dni od zakończenia konkursu na moim blogu. Możecie polubić moją stronę na facebooku, dodać mnie do obserwowanych, ale jak zawsze nie jest to wymóg, choć byłoby mi bardzo miło. Powodzenia!