„Nie wiem, jak powinna wyglądać autorka,
ale chyba tak nie wyglądam.”
Agnieszka Stelmaszyk wywiad
Pisarka, dzięki której młody czytelnik chce odkrywać świat
książek.
Zadebiutowała w 2007 roku trzema
opowiadaniami w zbiorze „Opowiadania z morałem”, następnie ukazał się
tytuł „Mali agenci”. Dwa lata później opublikowano serię 12 opowiadań ”Już
czytam”, a w 2010 roku pojawiły się Kroniki Archeo, zapoczątkowane „Tajemnicą
klejnotu Nefertiti”. Kolejne tomy odnoszą wielkie sukcesy i czytywane są przez
młodzież w całym kraju. Skromna i niezwykle sympatyczna osoba.
Pani Agnieszko, przede wszystkim ciekawi mnie, skąd wziął
się pomysł na pisanie książek dla dzieci? Wbrew pozorom wcale nie jest tak
łatwo zainteresować w naszych czasach czymkolwiek młodych ludzi, prawda?
Trudno
mi powiedzieć, dlaczego zaczęłam pisać właśnie dla dzieci. Chyba dlatego, że
zawsze zwariowane historie krążyły mi po głowie i w pewnym momencie po prostu
zaczęłam przelewać je na papier.
Rzeczywiście,
nie łatwo dziś zainteresować młodych czytelników literaturą. Trudniej jest konkurować
z grami i wszelkimi elektronicznymi gadżetami. Dlatego wielką radość sprawiają
mi dzieci, które do mnie piszą, dzieląc się wrażeniami z lektury moich książek.
Cieszy mnie również, gdy na spotkaniach autorskich rodzice mówią, że ich dzieci
dzięki „Kronikom Archeo” złapały czytelniczego bakcyla, polubiły czytanie i
sięgają po coraz to inne książki, choć wcześniej raczej niechętnie to robiły.
Wtedy czuję ogromną satysfakcję.
Uwielbia Pani wcielać się w rolę swoich bohaterów, być tym,
kim chce, pisać o tym, o czym Pani chce? To musi być wspaniała zabawa, a ja
myślałam, że tylko ciężka praca?
Dzięki
bohaterom moich książek mogę na moment uciec od dnia codziennego, kłopotów czy
zmartwień. Najbardziej lubię, gdy postać żyje już jakby własnym życiem, a ja za
nią podążam. Jednak pisanie to nie tylko świetna zabawa, również ciężka, czasem
wyczerpująca praca.
Skąd bierze Pani pomysły na kolejne części Kronik? Cieszą
się one stałą, niesłabnącą popularnością, a fani tej serii wprost nie mogą
doczekać się następnej historii z przygodami tych niezwykłych bohaterów, jak
Pani to robi?
Niektóre
tematy do „Kronik Archeo” miałam wynotowane już wcześniej, gdy narodził się
pomysł na tę serię. Większość pomysłów przychodzi mi jednak do głowy w
momencie, gdy siadam przed komputerem, czy kartką papieru. Muszę tak
poprowadzić w Kronikach akcję, aby można było zaprojektować całą dodatkową
oprawę graficzną, dopasować do historii wszystkie te ciekawostki historyczne
umieszczone na marginesach. To narzuca mi pewien schemat, ale zawsze staram się
stworzyć jakąś wciągającą i zabawną akcję, a przy okazji przemycić trochę
wiadomości z historii, przyrody czy nawet literatury. Młodzi czytelnicy
przysyłają mi listy, w których donoszą, że Kroniki zachęciły ich do rozwijania
wielu pasji, na przykład pogłębiania wiedzy historycznej. Dostają dzięki temu
piątki i szóstki w szkole. Są też osoby, które rozwijają swoje zdolności
plastyczne i wykorzystują ilustracje z „Kronik” do ćwiczeń. Na początku sama
byłam tym zaskoczona, nie przewidziałam takiego odzewu na te książki.
Bardzo podoba mi się to, że dodaje Pani wiele informacji,
przemyca je w sposób ciekawy i interesujący. Dziecko nawet nie odczuwa tego, że
przy okazji pasjonującej lektury dowiaduje się czegoś o miejscu, w którym
dzieje się akcja książki. Jest to doskonałe połączenie nauki i zabawy, czy dużo
czasu zajmuje Pani zebranie materiałów na temat danego miejsca?
Zwykle
zbieram materiały z dużym wyprzedzeniem. Jeśli sama byłam w jakimś miejscu
przygotowuję również zdjęcia dla ilustratora, pana Jacka Pasternaka. To ułatwia
mu pracę, sprawia też, że akcja staje się bardziej realistyczna. W trakcie
pisania trzeciego tomu Kronik byłam akurat w Wiedniu, więc również mogłam
zdobyć trochę ciekawostek.
Czytałam, że marzyła Pani o wielu ciekawych i niebanalnych
zajęciach? Kim chciała być mała
Agnieszka?
Najpierw
nauczycielką, jak mama. No i z zawodu jestem nauczycielką języka polskiego. Ale
tak się złożyło, że nigdy nie pracowałam w szkole. Chciałam być również
przyrodnikiem, lekarzem, podróżniczką, jak to dziecko. Wiele z tych dziecięcych
pasji przydaje mi się nawet teraz w dorosłym życiu.
Ile książek ma Pani w tej chwili na swoim koncie? Są wśród
nich i książeczki dla młodszego czytelnika, i dla starszego, tematyka
różnorodna, ale za każdym razem zachwycająca Pani zwolenników.
Do
tej pory ukazało się ich ponad trzydzieści. Kilka jest też w przygotowaniu i
pojawią się w księgarniach lada dzień. Rzeczywiście lubię pisać i dla
najmłodszych czytelników i dla tych trochę starszych. Niezależnie od wieku
odbiorcy staram się, aby w moich opowiadaniach zawsze była odrobina przygody,
ciepła i humoru. Bardzo się cieszę, że moje historie podobają się i młodszym, i
starszym.
Porusza Pani w swoich książkach wiele aktualnych tematów.
Skąd tak doskonała znajomość świata dzieci?
Przede
wszystkim lubię obserwować. Mam okazję bywać często w szkole, widzę dzieciaki
na osiedlu, więc stąd pewne obserwacje i sytuacje z „życia wzięte”. Ale muszę
też przyznać, że za dziećmi czasem trudno nadążyć. Ich upodobania, powiedzonka
zmieniają się czasem jak w kalejdoskopie. Mogę się tylko starać, by rozumieć
świat najmłodszych i nie stawać się starym zgredem albo właściwe starą zgredką.
Jaka prywatnie jest Agnieszka Stelmaszyk? Uchyli Pani rąbka
tajemnicy? Ma Pani własne dzieci? Czy czytują one Pani powieści?
Prywatnie
jestem całkiem zwyczajną osobą i jeśli czasem ktoś przez przypadek dowie się,
że piszę książki dla dzieci, to nieraz się dziwi. Nie wiem, jak powinna
wyglądać autorka, ale chyba tak nie wyglądam. Mam dziesięcioletniego syna. Czasem
czyta moje książki jeszcze w maszynopisie i dodaje do nich stosowne uwagi. To
mi pomaga, ponieważ jeśli on uzna, że coś jest nudne, to inne dzieci też tak
odbiorą dany fragment, więc wtedy tnę i poprawiam.
Którą swoją książkę lubi Pani szczególnie? Od której warto
zacząć przygodę z Pani twórczością? Którego ze swoich bohaterów uważa Pani za
najbardziej sympatycznego?
Hm,
to trudne pytanie. Chyba największy sentyment mam do mojej pierwszej książeczki
pt. „Mali Agenci”. Przeznaczona jest dla młodszego odbiorcy, mniej więcej w
wieku przedszkolnym. Jest w niej wiele perypetii przeniesionych z życia
przedszkolnego mojego syna i pewnie dlatego bardzo ją lubię. Darzę sympatią
również pannę Ofelię z „Kronik Archeo”, chociaż czasami bywa irytująca i
niemiła. A który bohater jest najbardziej sympatyczny? Chyba trzeba by zapytać
o to czytelników, którą postać lubią najbardziej.
Nowa seria to „Koalicja szpiegów”, jestem jej bardzo
ciekawa. O czym jest ta powieść?
Skierowana raczej do młodzieży, a może i dorosły czytelnik znajdzie w niej coś
dla siebie?
„Koalicja
szpiegów” to trylogia z wątkiem szpiegowskim. Będzie w niej mnóstwo przygód, a
główny bohater Robert Szykulski, mieszkający w Bydgoszczy, razem z przyjaciółmi
będzie musiał rozwiązać pewną zagadkę. Ponieważ akcja dzieje się w wielu
ciekawych miejscach i europejskich miastach, książka ta podoba się również
fanom „Kronik Archeo”. Nie wiem, czy dorosły czytelnik czułby się
usatysfakcjonowany tą lekturą, bo jednak jest przeznaczona dla nastoletniego
czytelnika. Jednak wiem, że niektórzy rodzice także ją podczytują, tak samo
zresztą jak „Kroniki”.
Czy bohaterowie Pani książek są wzorowani na prawdziwych
postaciach, żyjących naprawdę?
Większość
moich bohaterów jest fikcyjna. Czasem tylko w „Kronikach” wplatam opisy znanych
podróżników, archeologów, pisarzy, aby zaciekawić czytelnika. Zdarza się też,
że bohaterowie noszę pewne cechy żyjących osób.
Nie myślała Pani nigdy o tym, by napisać książkę dla
dorosłych?
Największą
radość sprawia mi pisanie dla dzieci. Może kiedyś, gdy dojrzeje we mnie jakiś
temat, napiszę coś również dla dorosłych. Ale póki co, pozostanę wierna moim
młodszym czytelnikom.
Czy lubi Pani zwierzęta? Opisuje je Pani w serii „Kto mnie
przytuli”, to cykl wzruszający i uwielbiany przez małych miłośników piesków i
kotków.
Napisałam
dziesięć tomów do serii „Kto mnie przytuli.” Każdy z nich to odrębna historia,
lecz elementem wiążącym serię jest schronisko dla zwierząt o nazwie
„Przytulisko”, w którym dyrektorką jest pani Marta Zakrzewska. Od początku
założeniem serii było poruszanie istotnych dla dzieci oraz ich pupili problemów.
Każda książeczka okraszona jest również dawką humoru i zawiera szczyptę
przygody, aby nie przytłaczać dzieci problemami, a jedynie pewne kwestie
sygnalizować. Dostaję bardzo dużo listów od dzieci, w których rzeczywiście
piszą, że uwielbiają tę serię. Sama również lubię zwierzęta, prawie całe
dzieciństwo towarzyszył mi mały kundelek, który był częścią naszej rodziny. Najlepiej
wypoczywam na wsi, godzinami mogę wtedy spacerować i podglądać życie zwierząt.
Pani Agnieszko, chciałabym jeszcze raz podziękować Pani za
pomoc i przekazanie wszystkich tomów Kronik Archeo wraz z autografami na
licytację dla wcześniaka Kubusia Narela z Tuczna. To miłe uczucie wiedzieć, że
są na świecie jeszcze tacy ludzie, jak Pani. Lubi Pani pomagać?
Przekazanie
tych książek to naprawdę nie było nic wielkiego. Mam zdjęcie Kubusia nad
biurkiem i stale mu kibicuję. Niestety, nie zawsze mogę pomagać w takim
zakresie, jak bym chciała. Jednak, jeśli mogę coś zrobić, to staram się pomóc.
Różne nieszczęścia mogą dotknąć przecież każdego z nas i trzeba o tym pamiętać.
Uważam, że ważne są wtedy choćby najdrobniejsze gesty, żeby nie zostawiać
nikogo w poczuciu osamotnienia.
O czym marzy Agnieszka Stelmaszyk?
Marzy mi się wyprawa do
Australii. Może kiedyś uda mi się zrealizować to marzenie. Na pewno powstałaby
z tego jakaś kolejna książka dla dzieci. I mam przeczucie, że zabawna.
A plany na przyszłość? Czy pisze Pani teraz jakąś książkę?
Skończyłam
pisać siódmy tom „Kronik Archeo”, a teraz pracuję nad drugim tomem „Koalicji
Szpiegów”. W planach mam jeszcze pewną książkę, ale na razie wolę za dużo o
niej nie mówić, żeby nie zapeszać. Kiedy projekt nabierze rumieńców i bardziej
namacalnych kształtów, wtedy więcej o nim opowiem.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Ja również serdecznie dziękuję.
I pozdrawiam ciepło wszystkich czytelników.
Zapraszam też do wzięcia udziału w konkursie, do wygrania nie lada kąsek, bo najnowsza książka z nowej serii Agnieszki Stelmaszyk zatytułowana "Koalicja szpiegów. Luminariusz."
Wystarczy pod tym postem zostawić komentarz, w którym należy udzielić odpowiedzi na pytanie: Opisz zabawną przygodę wakacyjną, jak przydarzyła się Tobie lub komuś innemu. Konkurs trwa od dnia dzisiejszego, od 24 lipca do 31 lipca, do godziny 24:00. Nagrodę ufundowała pisarka, Pani Agnieszka i Wydawnictwo Zielona Sowa. Organizatorem konkursu jestem ja, zwycięzca zostanie powiadomiony do trzech dni od zakończenia zabawy drogą e-mailową, dlatego proszę o pozostawienie odpowiedzi wraz z adresem e-mail. Można polubić moją stronę na facebooku, jak też dodać mój blog do
obserwowanych, nie jest to wymóg, ale będzie mi bardzo miło :) Dziękuję
za uwagę i pozdrawiam serdecznie! Trzymam kciuki! Podaję też adres strony na facebooku, dla fanów twórczości Pani Stelmaszyk:https://www.facebook.com/agnieszka.stelmaszyk.fanpage?fref=ts
Kiedy miałam dziewięć, może dziesięć lat wraz z moją koleżanką Kaną często bawiłyśmy się w detektywów. Oczywiście, bawiłyśmy się tylko wtedy, gdy udało się nam wygospodarować chwilę pomiędzy innymi wyczerpującymi „obowiązkami” – zabawą w dom, restaurację, czy w sklep. Pewna sprawa utkwiła mi jednak w pamięci do dziś…
OdpowiedzUsuńByło lato, wakacje. A jak to się latem często zdarzało, większość wolnego czasu spędzało się na pobliskiej łące. Pewnego razu wybrałyśmy się dalej, niż pozwalali nam na to rodzice. Gdy uszłyśmy spory kawałek zobaczyliśmy w oddali stary, podupadający dom, schowany za licznymi drzewami. Stał on bowiem w lesie, graniczącym z łąką. Od razu wzbudził w nas olbrzymią ciekawość. Zadawaliśmy sobie wiele pytań. Czemu ktoś postawił ten dom tak daleko od innych? Czy chciał w nim coś schować? Co może się w nim znajdować? Dlaczego nigdy o nim nie słyszałyśmy? Kim jest właściciel domu? Te pytania tak zawładnęły naszymi głowami, że spędziłyśmy tak dobrą godzinę, stojąc pośrodku łąki, w pełny słońcu, gapiąc się na ów tajemniczy budynek.
Następnego dnia wyposażone w notesy, długopisy, suchy prowiant, wodę, aparat oraz lornetkę - którą nawiasem mówiąc „pożyczyłam” od taty- zaraz po obiedzie, wyruszyłyśmy w drogę. Ulokowałyśmy się na łące nieco dalej, niż wczoraj, ale wystarczająco w dobrej odległości, by dokładnie obserwować tajemniczy budynek. I tak było przez kilka dni!
Szczerze powiedziawszy, to na nic niewnoszących obserwacjach minęło nam te kilka dni… Bałyśmy się iść do tego domu, bałyśmy się, że zastaniemy tam jakiegoś zbira. Ale jeszcze bardziej chciałyśmy dowiedzieć się prawdy, poznać odpowiedzi na nurtujące nas pytania.
Jedynie Ania, starsza siostra Kany, wiedziała o naszych detektywistycznych przedsięwzięciach. Dlatego powiedziała nam pewnego razu - jak się później okazało, żeby nas nastraszyć - że w tym domu jeszcze w czasie wojny ukrywali się ludzie. Wówczas ten dom rzekomo znajdował się w jeszcze większej gęstwinie, co stanowiło dodatkową ochronę dla ukrywających się. Jednak, jak powiedziała Ania, ktoś ich wydał i zostali w tym domu brutalnie zabici. Od tamtego czasu nikt do tego budynku nie wchodził.
Zamiast nas nastraszyć, tylko zwielokrotniła naszą dziecięcą ciekawość. Nasunęły się nowe pytania. Dlaczego ci ludzie ukrywali się? Ilu ich było? Czy ktoś im pomagał? Dlaczego ktoś ich wydał? Kto to był?
Z nowym zapałem postanowiłyśmy nie zaprzestawać obserwacji. Pewnego dnia zobaczyliśmy, że ktoś chodzi wokół domu. Jeszcze nigdy się tak nie przestraszyłyśmy! Ten ktoś oglądał stare okiennice i coś przy nich majstrował. Gapiłyśmy się, jak znieruchomiałe, nie wydając żadnych dźwięków – jedynie cicho ale szybko oddychając. Nie wiem, ile to mogło trwać, ale zaczynało się już ściemniać, toteż rodzice zamartwiali się o nas. Dowiedziawszy się od Ani, gdzie konkretnie mogą nas znaleźć, udali się w tym kierunku. Nawet nie zauważyłyśmy, że przyszli. Odczekali chwilę i ujawnili się, od razu każąc sobie wytłumaczyć, co to ma wszystko znaczyć. Bardzo niechętnie – przecież prawdziwy detektyw nie zdradza szczegółów swojej sprawy w jej trakcie – opowiedziałyśmy naszym rodzicom całą historię.
Gdy skończyłyśmy, oni znacząco popatrzyli się na siebie i zaczęli się głośno śmiać. My z kolei upierałyśmy się, że to wszystko prawda, że jeszcze im pokażemy, kto ma racje. Gdy śmiech ucichł, mój tata wyjaśnił nam całą sprawę. Otóż, okazało się, że ów tajemniczy – dla nas - budynek należał do sąsiada, który już od kilkunastu lat nie żyje. A ten człowiek, którego widziałyśmy – to prawdopodobnie jego syn, który mieszka w sąsiedniej wiosce, i do którego należy działka wraz z wybudowanym na niej domem.
Zrobiło mi się naprawdę przykro! Kanie też. Oj, spodobało nam się życie detektywa...
________________
Do dziś mamy ubaw z tej historii.
Pozdrawiam
nieidentyczna
zuniek@onet.pl
PS. Bardzo ciekawy wywiad! Gratulacje.
świetna historia, czytałam z zainteresowaniem :)
UsuńŚwietny wywiad i mnie również od dawna marzy się Australia :) Bardzo chciałabym spełnić te marzenie, no cóż może kiedyś się uda..:)
OdpowiedzUsuńA przygoda. Dzisiaj wspominam ją z rozbawieniem, ale wówczas do śmiechu mi nie było...
Było to w 2 klasie podstawówki. Przedostatnie dni szkoły, luźne siedzenie w klasie, gry na boisku i oczekiwanie na dzwonek. Był pewien chłopiec, z którym się nie specjalnie lubiliśmy. Dokuczaliśmy sobie oboje. Tego dnia kumpel podstawił mi tzw. haka i runęłam jak długa na korytarzu. Oczywiście go wyzwałam i pokazałam mu spuchnięty palec od ręki, żartując, że za to odpowie bo na pewno go złamał. Palec coraz bardziej spuchł, a ja wcale nie myślałam, że to coś poważnego, ot zwykłe stłuczenie. Nawet grałam z nim w dwa ognie. Wróciłam do domu. A że byłam honorową osobą, powiedziałam mamie, że w drodze ze szkoły się przewróciłam i trochę boli mnie palec. Mama zaniemówiła i szybko pojechaliśmy do szpitala, gdzie okazało się, że palec trzeba wsadzić do gipsu( a był taki upał:( ). Nie byłam kapusiem, więc nie wyznałam w jaki sposób doszło do wypadku. Okazało się jednak, że następnego dnia do naszej wychowawczyni przybiegła mama kolegi, który całą noc nie spał i płakał, że zrobił mi krzywdę. Przez przypadek wychowawczyni powiedziała o tym mojej zdezorientowanej mamie. Bałam się reakcji rodziców, ale ze zdziwieniem zauważyłam, że nie krzyczą, że ich okłamałam. Co dziwne byli dumni, że obroniłam kolegę. Pech chciał, że parę dni później pojechałam do babci na wieś. Biegaliśmy z kuzynką i psem po alejce. Niespodziewanie piesek na mnie skoczył, a ja wystraszona upadłam trzymając w górze lewą rękę w gipsie, aby jej nie uszkodzić. Co się okazało? Upadłam na drugą, prawą rękę i ją złamałam. Taka byłam pechowa. Bardzo gorąco mi się chodziło z gipsami na obu rękach latem, ale podobało mi się to, że wszyscy się mi podpisywali. Następnego roku o tej samej porze, kiedy rozpoczynały się już wakacje - spadłam z roweru. Złamałam lewą rękę (tę, która ubiegłego lata miałam w gipsie, z powodu złamanego palca). Była ze mnie straszna ofiara. Ale od tej pory, odpukać, już nie miałam nic połamanego :D
Pozdrawiam:) alkatraz007@o2.pl
o matko... pechowa jak mój maż, też wiecznie coś się mu przytrafiało, gdy był dzieckiem
UsuńBardzo interesujący wywiad. Nie znam tej autorki, więc miło mi było dowiedzieć się czegoś więcej na jej temat.
OdpowiedzUsuńdziękuję, Cyrysiu i pozdrawiam :)
UsuńNie mogłam się zdecydować więc napiszę dwie historie. Pierwsza którą mogę tutaj napisać wydarzyła się gdy miałam 11lat. Mój kolega wszedł na wysokiego suchego świerka i zaczął się ze mnie naśmiewać , że nie wejdę wiedząc o moim lęku wysokości. Chcąc mu udowodnić, że tak nie jest weszłam za nim. Po jakimś czasie chciał zejść a ja spoglądając w dół przestraszyłam się, że spadnę. Zaczął na mnie krzyczeć. Ja natomiast kurczowo trzymałam się tego drzewa. dochodziła godzina obiadu i mama kolegi zaczęła wołać go na obiad, a że siedział nade mną nie mógł zejść . Zaczął płakać. Wtedy zobaczyłam tatę wracającego z pracy, krzyczał by schodzi z tego drzewa. Przestraszyłam się i zeskoczyłam a potem uciekłam do starej nie używanej obory, gdzie u góry było składowane siano i tam chciałam się schować. Gdy tylko weszłam na górę deski pode mną pękły i spadłam na dół. Na szczęście nic mi się nie stało. Stamtąd uciekłam w pole porośnięte wysokim żytem. Siedziałam tam dobrą godzinę. Zaskoczona tym , że nikt mnie nie szuka i nie woła wróciłam do domu i usłyszałam pytanie:"Gdzie byłaś?" Odpowiedziałam : "Nigdzie." Jak się okazało tata wcale mnie nie widziała tylko mojego kolegę. Natomiast drugą historią jaką pamiętam jest zabawa w tzw. chowanego . Typowe wiejskie podwórko, stodoła chlewnia, domek a przed nim ławeczka na której siedziała babcia obserwująca nas podczas zabawy. Na podwórku rosły dwie duże lipy. Były wakacje, więc było nas ( dzieci) dość sporo. Wróćmy do zabawy. Typowe odliczanie, każdy chowa się gdzie może m.in. na drzewo , do stodoły. Ja natomiast schowałam się za lipę kolo której stała duża beczka. Kończyło się odliczanie wszystkie miejsca były już zajęte oprócz beczki. Mój kolega w ostatniej chwili postanowił do niej się wskoczyć i tam się schować nie wiedząc , że jest ona do do polowy wypełniona wodą. Także wyobraźcie sobie co było. . Jeden wielki plusk i jego krzyk!:P. Wszyscy powychodzili ze swoich kryjówek. Babcia tak zaczęła się śmiać, że spadła z ławki. Mile wspominam ten czas i z milą chęcią wróciłabym do czasów dzieciństwa.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam ;)
p.s ciekawy wywiad;]
julita.sobolewska.93@wp.pl
nieźle mnie rozbawiłaś, takie wspomnienia są bezcenne :)
Usuńpozdrawiam i dziękuję za udział :0
Myślę, że wesołą przygodę wakacyjną miał mój synek w zeszłym roku. Pojechaliśmy do znajomych na działkę, gdzie zabraliśmy ze sobą również naszego kundelka Asika. Synek razem z pieskiem szybko zwiedzili teren i zobaczyli, ze na środku ogródków działkowych jest śliczna, mała fontanna. Ponieważ było dość ciepło po obiedzie uprosił mnie, zeby pod tę fontannę :)) Szedł przodem, piesek obok niego, jednak po chwili chyba zwierzak zmienił zdanie i wrócił pod domek. Synek tego nie zauważył i całą drogę do niego mówił. Ponieważ mnie to bawiło, nic nie mówiłam. Za to po chwili z innej działki wyszła sobie mała , czarna - świnka :)) i zaczęła dreptac koło Dominika. ten co chwilę nie patrząc na nią, poklepywał ją po grzbiecie ze słowami - no choć Asiku :) Gdy doszliśmy do fontanny synek popatrzył dopiero na nią. Nie przypuszczałam, ze aż tak się przestraszy .. z wrażenia wylądował w fontannie :)) i właśnie od zeszłych wakacji panuje u nas takie powiedzenie - Wyglądasz jak Domi, gdy świnię zobaczył :)) Świnka okazała sie "maskotką " wszystkich działkowiczów, bardzo sympatycznym zwierzakiem :))
OdpowiedzUsuńale numer!
Usuńtakiej przygody się nie spodziewałam :)
pyzikenator@gmail.com :)) zapomniałam :)
OdpowiedzUsuń
OdpowiedzUsuńWłaściwie to nie była jakaś wielka przygoda, nawet mała. Tak po prostu zdarzyło mi się kiedyś, że się śpieszyłam do wakacyjnej pracy i szybko ściągnęłam spodnie ze sznurka. Wciągam jedną nogawkę, wciągam drugą, chcę podciągnąć spodnie na zadnią część ciała, ale moja ręka zamiast mocno chwycić pasek omsknęła się do kieszeni. Jak szybko mi tam wjechała, tak szybko uciekła. Otworzyłam dłoń, wrzasnęłam, chciałam uciekać, nogawki nie obsuniętych spodni w kolanach, zachwiałam się i przewróciłam.
A w kieszeni była tylko, tylko mała zielona jaszczurka. I było się czego bać? No, wtedy było. Dziś się z tego śmieję.
marysienka1924@o2.pl
świetna historia, ale niestety nieuważnie przeczytałaś mój post... konkurs już się zakończył, obecnie mam konkurs z panią Kursą, a za moment z kolejnymi premierami ;) zapraszam do nowszych wpisów :)
Usuń