piątek, 28 lutego 2014

Joanna Opiat-Bojarska Słodkich snów, Anno premiera: 12.03.2014




Joanna Opiat-Bojarska zadebiutowała w październiku 2011 roku powieścią „Kto wyłączy mój mózg?”. Najnowsza książka jest piątą propozycją literacką autorki, która uzależniła się już od pisania na swoim różowym laptopie i nie ma zamiaru przestać. Nie mogłaby przecież zawieść swoich czytelników, którzy z niecierpliwością liczą dni do premiery kolejnego tytułu z jej nazwiskiem na okładce!

„Słodkich snów, Anno” jest zapowiedzią świetnej kryminalnej zagadki, wyśmienitej zabawy w doborowym towarzystwie. Nie sposób się od tej historii oderwać, przestać o niej myśleć. Autorka zwodzi nas, próbuje wielokrotnie zmylić, zmienić kierunek naszej drogi ku rozwiązaniu tajemnicy, prowadzi nas ślepymi uliczkami.
Poznajemy Annę Rogozińską, kobietę, która wie, czego chce i uparcie, wytrwale dąży do obranego celu. Ma plan, którego trzyma się bardzo mocno, nie zważając na nikogo i na nic. Ma też sposoby na to, by odkryć prawdę i nie cofnie się przed niczym. Marzy o tym, by pracować w ogólnopolskiej telewizji, dlatego tropi aferę za aferą, chce być zawsze pierwsza na miejscu zdarzenia, wiedzieć, co się dzieje, co jest ważne w danym momencie. Nie waha się ani chwili, gdy  lekarz z Turzna dzwoni do niej i chce podzielić się z nią wiedzą na temat pewnej śliskiej sprawy. Niestety dziennikarka trafia na miejsce za późno, jej informator nie żyje, a jego śmierć zdaje się nie być przypadkową. 
Anna nie potrzebuje miłości, nie czuje się samotna. Ma matkę, która jest z niej dumna i trzyma za nią mocno kciuki, kibicuje jej i ogląda każdy program, w którym choć na moment pojawia się twarz córki. Ojciec kobiety drwi, że rodzicielka częściej widzi Annę  na szklanym ekranie niż w domu rodzinnym.
Poznań i Primo TV nie jest szczytem marzeń naszej lokalnej gwiazdy, dlatego dziennikarka nie odpuści i zajmie się sprawą związaną ze śmiercią doktora. Miała z nim porozmawiać o dwóch oszustach, którzy wykorzystują naiwność niewykształconych kobiet, ich strach przed nieuleczalną chorobą. Testują na nich nieznane leki, każą sobie słono płacić za wizyty w prywatnym gabinecie. Krok po kroku Anna zacznie odkrywać poszczególne fragmenty łamigłówki. Czy uda jej się znaleźć odpowiedź na dręczące ją pytania? Czy wiadomości, jakie zaczną przychodzić na jej pocztę e-mailową będą miały cokolwiek wspólnego z prowadzonym przez nią śledztwem? Czy to możliwe, by miała szansę porozmawiać z mordercą i poznać prawdę na temat, który tak ją intryguje? A może ona zna tego człowieka lepiej niż jej się wydaje?
„Słodkich snów, Anno” to lektura tak wciągająca i emocjonująca, że nie sposób oderwać się od niej ani na chwilę. Gdy myślimy, że jesteśmy tuż, tuż, że morderca czuje na sobie nasz oddech, że jesteśmy blisko rozwiązania zagadki, autorka śmieje nam się w twarz i prowadzi z nami dalszą grę pozorów. Nie daje nam wytchnienia, nie pozwala przystanąć. Uparcie kroczymy dalszymi mrocznymi zaułkami, by wreszcie stanąć przed światłami kamery i usłyszeć historię tragiczną w swych skutkach. 
Nie jest to prosta powieść kryminalna, lekka i przyjemna lektura, ponieważ da nam do myślenia, pokaże, co ważne. Uzmysłowi nam, że czasem nasze własne wybory okazują się niewłaściwe i błędne, że możemy żałować raz podjętej decyzji. 
Mistrzowsko poprowadzona intryga, zaskakująca puenta, postaci stworzone świetnie, sytuacje jakby żywcem wyjęte z pierwszych stron gazet.
„Słodkich snów, Anno” pokazuje nam, jak cienka jest granica między dobrem a złem, że ten, którego uważamy za idealnego, często okazuje się wcale nie takim kryształowym i bez skazy człowiekiem. Że w życiu nigdy niczego i nikogo nie powinniśmy być pewni. Nigdy. Czyta się szybko, jest interesująco, intrygująco, emocjonująco. Postać głównej bohaterki dopracowana i osadzona idealnie w realiach współczesnego świata. Polecam. To rewelacyjny kryminał. 


"Słodkich snów, Anno." Joanna Opiat-Bojarska, Wydawnictwo Filia, premiera: 12.03.2014

czwartek, 27 lutego 2014

W zapomnieniu Agnieszka Lingas-Łoniewska

Dwuczłonowe nazwisko Agnieszki Lingas-Łoniewskiej znane jest czytelnikom w całej Polsce. Wiadomo, że emocje w jej książkach są zawsze na pierwszym miejscu. Ma na swoim koncie już wiele powieści, jednak ja nie czytałam jeszcze wszystkich. Znam głównie nowsze propozycje literackie autorki, a zaczęłam przygodę z jej twórczością od trylogii o braciach Borowskich. Ze starszych historii najbardziej przemówił mi do serca "Brudny świat", ale i tytuł "W zapomnieniu" mile mnie zaskoczył. Oczywiście nie mogę nie wspomnieć o tym, że widać, jak wielką pracę wykonała Lingas-Łoniewska, by stać się prawdziwą pisarką. Rozwija się i z każdą kolejną pozycją jest coraz lepsza, jej styl staje się bardziej wyrazisty, uporządkowany, "gładki".

"W zapomnieniu" to opowieść o Magdalenie, która po studiach wraca do rodzinnego miasta. Ma ambitne plany zbawienia całego świata, lecz tak naprawdę szybko okaże się, iż wystarczy jej ocalenie tylko jednego człowieka, by stać się naprawdę szczęśliwą kobietą. Ona i on, Michał, kolega ze szkoły podstawowej, tak bardzo różnią się od siebie, jak to tylko możliwe. A jednak coś ich do siebie przyciąga. Młody mężczyzna nie pozwala sobie na sentymenty, wiele w życiu przeżył i wie, że trzeba być twardym, uczucia zostawiając daleko poza sobą. Dlaczego się spotkają?
Magda zaczyna pracę w szkole, w której uczy się młodszy brat Michała. To on jest opiekunem chłopca, z którym wiecznie są problemy. Nowa pani pedagog musi znaleźć sposób, by dotrzeć do dziecka, a jednocześnie pomóc zrozumieć jego bratu, że tak żyć nie można. Młody, dorastający człowiek to odpowiedzialność, a przykład idzie z góry. Szczególnie ten zły przykład. Marcin chłonie jak gąbka, jest podatny na wpływy, zagubiony, ale i inteligentny. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, czym zajmuje się jego starszy brat. Jedyny brat, jedyny członek jego rodziny. Co się stanie, gdy Michał trafi do więzienia, czy młody Langer wyląduje w domu dziecka? To wszystko próbuje uświadomić opiekunowi Marcina Magdalena. Krucha, drobna, delikatna dziewczyna stara się stoczyć batalię o przyszłość, skoro przeszłości nie może już zmienić. Czy uda jej się wyprowadzić na prostą upartego i niezwykle przystojnego gangstera? Czy Michał zrozumie, że tak jak do tej pory żyć nie można? Na krawędzi, nad przepaścią, bez miłości?

"W zapomnieniu" to pełna emocji, dramatyzmu, nieoczekiwanych zwrotów akcji historia o tym, że warto walczyć z przeciwnościami losu. Daje nadzieję i wiarę w to, że każdemu należy się druga szansa, prawo do zmiany na lepsze. Autorka jak zawsze świetnie przedstawia nam prawdziwe problemy i zmagania osób z miejsca zapomnianego, w którym brak perspektyw i możliwości zarobkowania zgodnie z prawem. To nie jest wymyślona, wyssana z palca słodka opowieść o miłości, to jak najbardziej aktualny obraz małej społeczności, w której wychował się niejeden z nas. Czyta się z wielkim zaangażowaniem, szybko, bo ta książka naprawdę wciąga i interesuje. Nie sposób się od niej oderwać. Zżera nas ciekawość, co będzie dalej, jak potoczą się losy naszych bohaterów. Mamy tu wiele wątków godnych uwagi, nie tylko odwzajemniona miłość, ale i odrzucenie, samotność, wykluczenie. Codzienność osób, które mają dużo bardziej skomplikowane problemy, niż wybranie koloru lakieru do paznokci. To powieść, której nie wolno nam przegapić. Polecam.

środa, 26 lutego 2014

Dwie Anny Halina Kowalczuk

Nazwisko autorki jest mi znane, ponieważ zdaje się, że w roku 2012 przeczytałam jej powieść zatytułowaną "Chata pod jemiołą". Pomijając brak korekty w poprzedniej książce historia zaciekawiła mnie, więc czekałam z niecierpliwością na najnowszą propozycję literacką Haliny Kowalczuk. Byłam przekonana, że skoro przy poprzedniej powieści ktoś nie dopilnował poprawienia niedociągnięć, to już w tym przypadku wszystko będzie tak, jak być powinno. Niestety spotkało mnie rozczarowanie, i o ile "Chata pod jemiołą" miała kilkanaście mniej znaczących błędów, które pominęłam recenzując książkę, o tyle nie mogłam przymknąć oka na rażące niedopracowania w kwestii tytułu "Dwie Anny". Bardzo długie zdania, powtórzenia, wszystko to sprawia, że trudno zrozumieć, co miała na myśli autorka. Nie czuć spójności i lekkości w jej pisaniu, właśnie przez te niedociągnięcia. Nie czyta się tego szybko, z łatwością i jedno nie wynika z drugiego w tej historii.
Cóż z tego, że sama treść przekonuje do siebie czytelnika, nawet broni się w mniejszym lub większym stopniu, bo jest ciekawa i emocjonująca, jeżeli wielokrotnie natrafić możemy na swoiste "perełki" typu:
"Tomasz zaciął konie i szybko ruszył w jej stronę, wystraszona Anna razem z matką cofnęły się, bojąc się, iż najedzie na nich, jednak panicz zatrzymał konie tuż przed jej nosem, zaśmiał się głośno, widząc przerażenie w jej oczach."*
Komentować chyba nie muszę, prawda?
Dlaczego o tym wszystkim napisałam? 
Uważam, że pisarka ma ogromny potencjał, zasób słów naprawdę imponujący. Posiada sporą wiedzę na temat spraw, które porusza, dlatego trzeba jej uświadomić, że sama sobie wyrządza wielką krzywdę pozwalając wydawać książki w takiej formie. Szkoda jej talentu. Wydawnictwo powinno postarać się o dobrą korektę i wszystko byłoby wtedy idealnie. 

Jeżeli chodzi o "Dwie Anny" to historia sama w sobie jest ekscytująca i przemyślana. Nie spotkałam się jeszcze z taką powieścią na naszym polskim rynku wydawniczym. To książka o młodej kobiecie, którą nawiedzają koszmary senne. Budzi się przerażona i zagubiona, nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć. Śni o Annie, swojej imienniczce sprzed wielu, wielu lat. Ta druga dziewczyna mieszka w Anglii, żyje na skraju ubóstwa, ma inne dylematy niż nasza nowoczesna warszawianka. Życie współczesnej Anny zaczyna niebezpiecznie się zmieniać pod wpływem omamów. Thriller trzyma w napięciu do ostatnich stron, a zakończenie jest po prostu rewelacyjne! Poznamy tu wiele gorących uczuć, namiętność, miłość, dobroć będą szły w parze z pogardą, zazdrością i bezwzględnością przez całą niemalże opowieść. Mimo tego, co napisałam na samym początku polecam tę książkę i mam nadzieję, że kolejne wydanie będzie poprawione i dopracowane. 

  *cytat pochodzi z książki "Dwie Anny".



wtorek, 25 lutego 2014

Najwierniejsi przyjaciele. Niezwykłe psie historie. Renata Piątkowska


Renata Piątkowska jest popularną autorką książeczek skierowanych do młodszego czytelnika. Miałam już niejednokrotnie okazję czytać stworzone przez nią historyjki, ponieważ w naszej miejskiej bibliotece jest wiele tytułów z nazwiskiem pisarki na okładce.
Tutaj moja najnowsza opinia o propozycji literackiej pisarki:  http://asymaka.blogspot.com/2013/10/wszystkie-moje-mamy-renata-piatkowska.html.

Te dzisiaj omawiane przeze mnie opowiadania są niezwykłe nie tylko za sprawą podtytułu, bo one są naprawdę inne, autentycznie interesujące. Pięknie opisane wzruszające losy psich i ludzkich przyjaźni, bo każdy kto posiada czworonoga wie, że to najwierniejsze zwierzęta. Kochają całym sercem, są oddane i przywiązane do swojego właściciela.
Treść zachwyca w tej lekturze, ale warto zwrócić uwagę i na inne elementy. Świetne ilustracje, duża czcionka, idealna dla dziecka wchodzącego w świat literatury, jak też fioletowa zakładeczka, są doskonałym uzupełnieniem całości.

Mamy tu dziesięć psich historii, każda oryginalna, chwytająca za serce, ciekawa. Dziecko uczy się wrażliwości, tego, że nie należy się poddawać i mieć nadzieję, ale też miłości i szacunku do zwierząt. Ludzie powinni brać przykład z tych oddanych i wiernych towarzyszy, bo często się zdarza, że potrafią oni uczynić więcej niż byłby w stanie zrobić człowiek. Poświęcenie, odwaga, serce, to tylko najważniejsze, co posiadają psy. Uczucia. Nie składają się wyłącznie z węchu, potrafią coś więcej niż merdać ogonem i szczekać.
Poznając te dziesięć pięknie opisanych psich historii nie mogłam się nie wzruszyć. Ocierałam łzy wielokrotnie, bo książka wyzwoliła we mnie wiele emocji. Cudownych emocji.
Takie lektury powinny być obowiązkowe w szkole, bo dzięki nim dziecko mogłoby coś zrozumieć, czegoś się nauczyć, coś przeżyć.
Każde opowiadanie poprzedza cytat, mądry i odpowiednio dobrany do danej sytuacji.
Dowiadujemy się, jak radzi sobie pies w trudnych okolicznościach przyrody, w górach, gdy lawina odcina wszelkie możliwości ucieczki matce z dzieckiem. To Barry znajduje sposób na dotarcie do potrzebujących, wykazując się szóstym zmysłem, udziela im pomocy, jak umie najlepiej. Gdyby nie on nie mieliby żadnych szans...
Dunaj i Azor pokazują nam, że między psami także może istnieć prawdziwa przyjaźń. Pierwszy z nich nie opuszcza drugiego w potrzebie, gdy ranny kompan leży na poboczu potrącony przez kierowcę samochodu. Bezduszny człowiek ucieka z miejsca wypadku, nie myśląc o tym, że zrobił coś złego. Gdyby nie Dunaj, jego determinacja i pomysłowość, Azor nie przeżyłby...
Do mnie chyba najbardziej przemówiło uczucie, jakim obdarzył Hachiko swego pana.
"Nie ma na świecie przyjaźni, która trwa wiecznie. Jedynym wyjątkiem jest ta, którą obdarza nas pies."
Konrad Lorenz. 
Takie motto poprzedza opowieść o małym szczeniaczku, który nie wiadomo jak znalazł się na dworcu kolejowym. Nie jest też do końca pewne, kto kogo sobie wybrał, Hachiko profesora Ueno, czy jego przyszły właściciel pieska? Był to niesforny zwierzak, który szybko wyrósł z wieku szczenięcego. Stał się dużym psem z zabawnie zakręconym ogonem. Najwierniejszym z wiernych przyjacielem.

Każda z tych opowieści zostanie w moim sercu, bo należy do wyjątkowych i niebanalnych. Nie jest chyba tak naprawdę istotne, czy jesteśmy dziećmi, czy dorosłymi, ponieważ taka lektura jest dobra dla wszystkich czytelników, bez względu na wiek. Wzrusza, powoduje emocje. Jest i zabawnie, i refleksyjnie. Polecam naprawdę gorąco.




Wyniki czyli kto dostanie Kota?

Książeczka wędruje do Mądrej sowy! Gratuluję :))))
Przypominam, że trwa jeszcze konkurs z powieścią Magdaleny Kordel: http://asymaka.blogspot.com/2014/02/wywiad-z-magdalena-kordel-przy-okazji.html.

piątek, 21 lutego 2014

Wojciech Widłak Syrop maga Abrakadabry




Seria Czytam sobie znana jest już chyba każdemu, kto zagląda na mój blog. Mamy tu trzy poziomy nauki czytania, od etapu podstawowego, gdy dziecko zaczyna składać literki w pierwsze proste wyrazy, do najbardziej skomplikowanego, a więc czytania całych zdań. Trzeci poziom to książeczki nieco dłuższe, rozwinięte pod względem fabuły.
Syrop maga Abrakadabry jest historyjką o czarodzieju, magicznym napoju i królu, opisana bez używania tych właśnie trzech wyrażeń. Dziecko, które zaczyna dopiero uczyć się czytania może mieć bowiem problem ze słowami z "ó", jak też "cz" i dlatego autor starał się zastąpić je innymi. O co chodzi w tej opowieści? Na co magowi syrop? Jakie ma właściwości?
Rzecz działa się dawno temu w miejscu, w którym panował sułtan o imieniu Abdulla. Miał dobre serce, co bardzo złościło jego doradcę. A rad udzielał mu właśnie nasz niebywale utalentowany mag! Był bardzo zdolny i dlatego w mig wpadł na pomysł, jak pozbyć się dobrego władcy i samemu zasiąść na tronie. Czy mu się to udało? Sprawdźcie koniecznie!

Książeczka interesująca, pełna prostych słów, zrozumiałych dla przedszkolaka. Każdy mały czytelnik bez problemu zapozna się samodzielnie z tekstem, z zaciekawieniem będzie śledził losy czarodzieja. Ilustracje są idealnym dopełnieniem całości. To doskonała pierwsza lektura dla każdego wchodzącego w świat książek młodego człowieka.



czwartek, 20 lutego 2014

Malownicze. Wymarzony dom. Magdalena Kordel. Premiera: 20.02.2014




W dniu dzisiejszym premierę ma kolejna książka Magdaleny Kordel i choć przeczytałam ją już jakiś czas temu odwlekałam moment opisania jej aż do teraz. Długo czekałam na tę właśnie lekturę, byłam zaintrygowana i zaciekawiona, co też pojawi się na kartach tej powieści. Przeniosłam się z niebywałą wprost prostotą w świat stworzony przez autorkę. Czułam, że to będzie historia ważna, nie do końca lekka, łatwa i przyjemna. Życiowa. Choć miejsce zdawać by się mogło faktycznie wymarzone i idealne do zamieszkania, do budowania własnego gniazda, do szczęśliwego zakończenia, wcale nie możemy być pewni, że wszystko potoczy się po naszej myśli. Że będzie tak, jak sobie zaplanowaliśmy, jak byśmy chcieli...

To opowieść o Magdalenie, zwanej z francuska Madeleine, która stawia wszystko na jedną kartę. Oszukiwana przez jedynego w jej życiu mężczyznę, postanawia porzucić pracę, uciec z dala od zgiełku i zabiegania. Właściwie nie bardzo wie, co dalej ze sobą począć, ale ponieważ ma pieniądze, pod wpływem chwili, czy raczej napojów wyskokowych, kupuje dom, którego nie widziała na oczy, w miejscu, którego nie zna, byle jak najdalej od niedoszłego narzeczonego. Wariactwo i głupota, można by rzec! Jednak nasza bohaterka zdaje się mieć szósty zmysł, bo i lokalizacja, i mieszkańcy Malowniczego przypadają jej nie tylko do gustu, lecz również do serca. Szczególnie mała osóbka o imieniu Marcysia budzi w niej ciepłe uczucia. Magda odkrywa coś, czego nigdy wcześniej powiedzieć by o sobie nie mogła, zaczyna lubić dzieci. A właściwie dziecko, jedno zagubione, osierocone i bardzo nieszczęśliwe dziecko. Które potrzebuje jej troski, opieki, miłości. A jeżeli już o miłości mowa, Madeleine jest adorowana przez niejednego przedstawiciela płci przeciwnej. O jej względy zabiega bowiem bardzo barwna postać, a mianowicie pan Miecio, który i o kwiatkach pamięta, i o odpowiednim stroju, i nawet o prezencie dla panny Magdaleny. To, że ma żonę, zdaje się nie mieć dla niego znaczenia. Pan Miecio ma oczywiście konkurencję do ręki wybranki swego serca, w osobie człowieka, który niestety nie rozumie jej fascynacji tą akurat okolicą. Uważa, że nie ma tu nic interesującego, że to "dziura, jedno wielkie nigdzie"*.
Powieść stworzona przez Magdalenę Kordel jest w jak najlepszym gatunku. Możemy się przy niej i wzruszyć, i zasmucić, podumać nad ludzkim losem, jak też pośmiać się i  świetnie bawić. Poznamy tu wyrazistych bohaterów, którzy wzbudzą w nas sympatię, lecz i takich, którzy będą nas irytować i denerwować.  Moim zdaniem pisarka bardzo dobrze oddała rzeczywistość małego miasteczka, pokazała nam problemy, jakie zamiatane są często pod dywan. Uczuliła nas na aktualne i ważne sprawy, sytuacje, do których nie powinno dochodzić, jakie nigdy nie powinny mieć miejsca. Trudno było mi się rozstać z bohaterami tej książki. Szczerze mówiąc, chętnie posiedziałabym tam jeszcze chwil kilka, popijając kawę przed domem Magdaleny, dumając nad tym, jak wiele tajemnic skrywa niejedna rodzina i jak trudno pogodzić się czasem z nieuniknionym. Autorka opowiedziała nam też o tym, jak bardzo można być samotnym, szczególnie w wieku lat nastu, gdy brakuje nam rozmowy z rodzicem, jego miłości, obecności, kiedy zdaje nam się, że nikt nie jest w stanie nas zrozumieć.
Magdalena Kordel umeblowała cały budynek. Wyremontowała go, zaprosiła do niego gości, więc cóż innego nam pozostaje, jak otworzyć drzwi i zamieszkać w tym wspaniałym, wymarzonym domostwie? Chociaż na kilka godzin, jakie spędzimy na czytaniu, poczujmy się jak u siebie, na swoim miejscu...

Polecam, a sama czekam z niecierpliwością na kontynuację. Przypominam, że u mnie ta powieść do wygrania. Jest też rozmowa, jaką przeprowadziłam z pisarką: http://asymaka.blogspot.com/2014/02/wywiad-z-magdalena-kordel-przy-okazji.html. Zapraszam :)))
*fragment pochodzi z książki

"Malownicze. Wymarzony dom." Magdalena Kordel, Wydawnictwo Znak, premiera: 20.02.2014 


Za możliwość zapoznania się z tym niezwykle urokliwym miejscem dziękuję bardzo wydawnictwu Znak i Magdalenie Kordel. 

Wyniki czyli kto wygrywa Prawie siostry.

Wygrywa odpowiedź, przy której się popłakałam, nad którą wzdychałam i która przeniosła mnie w świat "romantycznych uniesień".


WARTO!!!!!! WARTO!!!!! WARTO!!!!! WARTO!!!!!
Ja zaczęłam swoją walkę już jako 14-latka. Zakochaliśmy się a cały świat był przeciwko. Nie poddawaliśmy się. Spotykaliśmy się ukradkiem, nawet na krótkich spacerach. Do dzisiaj pamiętam krótkie chwile, kiedy mogliśmy potrzymać się za ręce. A świat dookoła krzyczał: tylko nie ON, tylko nie TEN, nic z nim nie osiągniesz. A ja walcząc o swoje uczucia, wbrew wszystkim skończyłam szkołę, studia. Mam pracę, dom i cudowne dzieci. Z ogromnym sentymentem wspólnie wspominamy chwile sprzed 17 lat. Zdarza się, że nie pamiętamy ślubu, wesela. Za to doskonale pamiętamy gdy w deszczowe wieczory dawałam MU "znaki świetlne" z mojego pokoju, podczas gdy ON stał niedaleko mojego domu. Raz- tęsknię, dwa razy- kocham. Nie żałuję, warto było. Teraz doceniamy siebie podwójnie, bo wiemy, że świat potrafi być okrutny i zdradliwy.
Czy to wszystko było "za wszelką cenę"? Dla mnie, dla NAS - nie. To było naturalne, codzienne. Nie krzywdziliśmy nikogo, przyjaciele, którzy wtedy nas wspierali są z nami do dzisiaj. To po prostu się zdarzyło i......przetrwało. Mam nadzieję, że ta nasza miłość pozostanie na zawsze taka zwyczajna......



Magdalena, gratuluję!!!


Prawie siostry należą Ci się bezwzględnie:)))) 






Wywiad z Magdaleną Kordel, przy okazji premiery jej najnowszej książki i właśnie ta książka do wygrania w konkursie!

Magdalena Kordel –wywiad

fotografia: Adam Golec


Magdalena Kordel to osoba skromna. Znakomita pisarka, autorka książek takich jak: „48 tygodni”, „Uroczysko” czy „Okno z widokiem”, uwielbianych przez całe rzesze czytelniczek. Prywatnie mama dwójki dzieci i miłośniczka kuchni włoskiej, jak też polskich gór. Prowadzi blog: http://magdalenakordel.blogspot.com/, na którym regularnie pojawiają się ciekawe informacje, spostrzeżenia, przemyślenia. Wraz z mężem zajmuję się też agencją reklamowo –wydawniczą. Kiedy znajduje czas na to wszystko? Czy doba ma wystarczającą ilość godzin? O to między innymi chciałabym zapytać Magdalenę Kordel.

MK: Znakomita, skromna, uwielbiana – nie wiem czy się uporam z taką ilością komplementów. A jeżeli chodzi o pytanie to nie będę oryginalna gdy powiem, że doba jest stanowczo za krótka. Nie ze wszystkim zdążam, część rzeczy zostaje na później, z części trzeba rezygnować. Nasz znajomy starszy pan twierdzi, że kiedyś czas płynął wolniej i że ewidentnie to jest jakaś dziwna sprawa i że zapewne ziemia się musi szybciej kręcić. Jak widać zbyt szybko uciekający czas to problem dotyczący prawie wszystkich.


To niestety prawda...
Powiedz nam, swoim czytelnikom, wzięłaś ołówek i zaczęłaś tak po prostu pisać? Czy pomysły zwyczajnie pojawiały się w Twojej głowie i postanowiłaś wypuścić je w szeroki świat na kartach powieści?

MK: Zanim w ogóle wzięłam do ręki cokolwiek do pisania pisałam bez pisania. Brzmi dość dziwnie, ale tak to właśnie wyglądało. Byłam dzieckiem chronicznie nie lubiącym złych zakończeń. Szczególnie jeżeli rzecz dotyczyła zwierząt. A jednocześnie byłam dzieckiem wychowującym się w domu pełnym książek. Czytano mi bardzo dużo. Gdy porównuję te moje lektury z dzieciństwa z obecnymi książkami dla maluchów to dochodzę do wniosku, że w tej chwili świat przedstawiony w literaturze dziecięcej jest dużo bardziej złagodzony. Moimi ulubionymi książkami były te autorstwa Jana Grabowskiego. Zresztą tego pana nie trzeba nikomu przedstawiać, bo chyba wszyscy kojarzą jego powieść „Puc, Bursztyn i goście”. Nie wiem jak jest teraz, ale kiedyś to była lektura w szkole podstawowej. I tam życie podwórkowe było opisane tak jak wyglądało. Gospodyni Katarzyna nie raz przylała psu czy kotu ścierką po grzbiecie, albo zlała gryzące się psiska wiadrem wody. Psy potrafiły wdać się w bójkę i wrócić do domu z rozszarpanym uchem albo jeszcze w gorszym stanie. A jednocześnie emanowała z tych książek prawdziwa miłość do zwierząt i zrozumienie ich zachowania. W tej chwili nie wiem czy opisane w taki sposób życie zwierzęcej ferajny miałoby szanse na ujrzenie światła dziennego. No i trochę odbiegłam od tematu, ale tylko trochę. Bowiem wspomniałam  o tym dlatego, że tych złych zakończeń trochę w dzieciństwie przeżyłam. Wprawdzie mój tata nauczony doświadczeniem usiłował omijać te najgorsze fragmenty ale nie zawsze wszystko wyłapał i wpadki się zdarzały. I wtedy po wylaniu morza łez nad takim czy innym zwierzęciem w ruch szła wyobraźnia. Bo w końcu kto mi mógł zabronić wymyślania innych zakończeń, zwrotów akcji, przygód? Nikt. I wymyślałam do woli. Nawiasem mówiąc z perspektywy czasu uważam, że ten mój bzik i wyczulenie było dość uciążliwe w życiu codziennym. Dochodziło do tego, że rodzice chyłkiem oglądali bodajże Krzyżaków, Pana Wołodyjowskiego, Potop  i inne tego typu filmy, bo ja zapłakiwałam się na nich na śmierć. I jeżeli myślicie, że chodziło mi o ludzkich bohaterów to jesteście w błędzie.  Bowiem tam GINĘŁY konie!!!. Co tam wbijanie na pal czy inne rozrywki ówczesnej ludności. A wracając do tematu, to gdy w końcu nauczyłam się pisać powstała historia o piesku Barim, który jakby na przekór mojemu optymistycznemu podejściu miał same smutne przygody. I zupełnie nie rozumiałam dlaczego czytający dorośli zaśmiewali się przy nich do łez. Cóż teraz ich rozumiem dużo lepiej. Sama czytając nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. A taka poważniejsza przygoda z napisaniem książki to już historia „48 tygodni”.  Książki, która z założenia książką nie miała być. To były historyjki pisane do lokalnej gazety. Dopiero potem po przeczytaniu całości, poprawieniu tego i owego doszłam do wniosku, że z tych luźnych odcinków wyszła cała historia. I gdyby to ode mnie zależało na tym by się skończyło, bo ja nie wierzyłam, że to może kogoś zainteresować. To Kuba, mój mąż, wydrukował tekst i zawiózł do dwóch wydawnictw. Jedno odrzuciło, drugie przyjęło i to był pierwszy krok do pisania dla większego grona.


Brawa dla męża w takim razie!
Twoje książki są pełne humoru, ciepła, dają nadzieję, a Twoje bohaterki mają wiele interesujących pomysłów. Są Twoich zdaniem odważne?

MK: Mam nadzieję, że przede wszystkim są ludzkie. A to z mojego punktu widzenia najwyższy stopień odwagi, więc tak, są odważne. Ale też po ludzku się boją, cierpią, płaczą, mają wątpliwości. I nie wszystko w ich życiu kończy się tak, żeby można było powiedzieć „i żyły długo i szczęśliwie”. Z każdą książką tego realizmu jest coraz więcej. Oczywiście śmiechu i humoru nie braknie, ale tak jak w życiu tak i w moich książkach nie ma tylko czerni i bieli. Jest cała gama kolorów.



Skąd wzięła się Twoja miłość do słonecznej Italii, a z drugiej strony do naszych rodzimych gór?

MK: Włochy jawią mi się jako miejsce pełne słońca, ciepła. Włosi jako uśmiechnięci i pełni optymizmu. Włoskie jedzenie jest boskie, pomidory i bazylia to szczyt rozkoszyJ. Poza tym Włochy to miejsce, gdzie człowiek wprost potyka się o historię. Każdy głaz, każdy kamyk ma tysiące lat. Włochy to dla mnie sztuka, historia, architektura i poezja oblana słońcem i owiana przepięknym aromatemJ. Czyli mam w jednym wszystko co cenię i lubię. A góry tak jak wielokrotnie mówiłam mam we krwi. Miłość do nich odziedziczyłam po tacie. Gdy jestem w górach zdaje mi się, że jestem bliżej niego. To jedna strona medalu. Drugą jest poczucie tego, że gdy jestem w Sudetach mam wrażenie, że jestem u siebie. Jakbym nagle wracała z bardzo długiej podróży do domu. Poza tym kocham góry. Kocham je zamglone, osnute ciężkimi chmurami, zapłakane deszczem. Kocham charakterystyczną zimową ciszę, która ciepło oplata wyciszone miasteczka. Tak samo dobrze się czuję w pełnym słońcu i  w tłumie turystów, choć wybierając miejsce do wypoczynku raczej wolę te mniej uczęszczane. Uwielbiam zmęczenie, które mnie ogarnia gdy wędruję po szlakach i poczucie zwycięstwa, gdy daję radę dojść tam gdzie założyłam, że dojdę.  Góry to mój  własny kawałek świata. I wiem, że w końcu właśnie tam zamieszkam. Po prostu nie ma innej opcjiJ.


Czy myślałaś kiedyś o napisaniu książki skierowanej do młodszego czytelnika?

MK: Może prędzej dla młodzieży, nie czuję się na siłach, żeby pisać dla dzieci. Może kiedyś mi się odmieni, ale jak na razie nic na to nie wskazuje.



Czy pisanie wywróciło Twoje życie do góry nogami? Jak zareagowali najbliżsi na to, że stałaś się popularna, rozpoznawana, lubiana przez tak wiele osób?

MK: Hmmm… Pisanie nie wywróciło mojego życia do góry nogami. Było ze mną od dawna i było częścią mnie. Zmieniło się tyle, że zaczęłam pisać dla szerszego kręgu odbiorców. Stało się moim zawodem. Zresztą szczęście się pod tym względem do mnie uśmiechnęło, bo pisanie to to, co lubię i w czym się spełniam. Moja rodzina przyjęła to raczej spokojnieJ Mąż twierdził, że on od początku wiedział, że tak to się skończy. W końcu to on czytał wszystko co pisałam i tak naprawdę dużo mocniej wierzył we mnie niż ja sama. Na gruncie domowym było spokojnie. A jeżeli chodzi o znajomych i przyjaciół, to tutaj było większe zaskoczenie. Część się ucieszyła i wspierała, część nie wiedzieć czemu się obraziła i zniknęła z naszego życia. Cóż czasem bywa i tak…



Co chcesz przekazać czytelnikom poprzez swoje książki? Zastanawiałaś się nad tym kiedykolwiek?

MK: Przede wszystkim mam nadzieję, że każdy znajduję w tych książkach coś co sprawia, że świat wydaje mu się bardziej przyjazny. Że po przeczytaniu wzrasta wiara w to, że tak naprawdę wiele spraw można rozwiązać, jeżeli się człowiek nie podda. I że koniec jednej rzeczy oznacza zazwyczaj początek czegoś innego. I że z prawie każdej sytuacji jest wyjście. A jak go nie ma to należy je wybić chociażby łomemJ (to słowa pani Leontyny z Sezonu na cudaJ). A jeżeli już mowa o konkretnym przekazaniu czegoś to chyba mogłabym to sformułować tak: szczęście to drugi człowiek i żeby go nie ominąć i nie przegapić to właśnie na tego ‘drugiego” trzeba zwracać uwagę.

Czy piszą do Ciebie ludzie, którzy czytują Twoje powieści mówiąc: „Te książki zmieniły moje życie” albo „Świetnie się bawiłam”?

MK: Tak, dostaję wiadomości od czytelników. Tych zadowolonych i tych niezadowolonych. Jedne i drugie cenię. Sporo jest listów mówiących o tym, że dobrze jest się pośmiać w czasie czytania, że moje książki są odstresowujące, że dają nadzieję, na to, że wszystko się jakoś ułoży i że za tymi zakrętami, które się  komuś przydarzyły będzie czekać choć kawałek prostej i słonecznej drogi. Jednym z ładniejszych listów jaki dostałam był taki, w którym czytelniczka napisała, że po przeczytaniu serii o Majce zaczęła uśmiechać się do ludzi spotykanych na ulicach i że częściej odwiedza swoją babcię. Zrobiło mi się niesamowicie miło, bo właśnie o tym pisałam w odpowiedzi na jedno z poprzednich pytań.


Opowiedz nam coś na temat nowej powieści, której premiera już dzisiaj. Początkowo bohaterka miała mieć inne imię, czy coś jeszcze uległo zmianie?

MK: Sama koncepcja powieści się zmieniła. Wyszła mi trochę poważniejsza, dotykająca problemów, koło których trudno przejść obojętnie. To chyba też najbardziej osobista powieść jaką do tej pory napisałam. Dom, który opisuję istnieje naprawdę, sporo z tego co dzieje się w książce doświadczyłam osobiście. Ale to tyle, niczego więcej nie powiemJ. Dodam tylko ku uspokojeniu, że pomimo, że jest poważniej to z całą pewnością nie zapomniałam o humorze. W końcu to cecha nie tylko powieści mojego autorstwa, ale też moja dewiza życiowa, więc nie mogło go zabraknąć.


Wracasz do miejsc, do wcześniejszych postaci w swoich książkach. Czytelnicy, którym znane jest już to otoczenie czują się tam prawie jak w domu, jak myślisz?


MK: Mam taką nadzieję. Właściwie akcja wszystkich moich książek, poza „48 tygodniami” toczy się w Malowniczym. I tak naprawdę poza postaciami, głównymi ludzkimi bohaterami to właśnie miasteczko stało się samo w sobie głównym bohaterem. Wiem, że niektórzy mają wrażenie, że spacerują po rynku Malowniczego, że wiedzą jak wygląda sklep Kraśniakowej, kawiarnia „Piąte Koło”. Teraz „Malownicze. Wymarzony dom.” sprawi, że miasteczko nie tylko przedstawi Wam nowych mieszkańców, ale pokaże więcej szczegółów samego Malowniczego. I cóż wierzę, że choć część z czytelników chętnie tam wróci razem ze mną, bo szczerze mówiąc ja też czuję się tam jak w domu i bardzo chętnie wpadam z wizytą do znanych już postaci i poznaję nowe.




Jaka jest Twoja ulubiona książka? Wiem, że dużo czytasz…

MK: To jest pytanie, którego nie powinno się zadawać molowi książkowemuJ. Otóż nie mam ulubionej książki, ulubionego autora. Mogłabym ewentualnie wymienić tytuły z ulubionego regału, ale to by trwało całe wieki. Odpowiem przewrotnie: nie czytam horrorów i romansów typu ona zemdlała, jak go ujrzałaJ. Resztę czytam z wielką przyjemnością.



Madziu, nie jesteś osobą aktywnie promującą się w mediach. Nie czujesz tego przysłowiowego „parcia na szkło”, dobrze myślę? Nie wydaje Ci się, że możesz przez to coś stracić, a może Twoim zdaniem właśnie dzięki temu zyskujesz? Bo nie zmieniasz się, bez względu na okoliczności, jesteś wciąż taka sama?

MK: Nie wiem czy jestem taka sama. Pewnie z biegiem lat jednak się zmieniam. „Parcia na szkło” nie odczuwam, ale nie stronię od promocji. Tym bardziej, że obecnie bez niej jest nikła szansa na to, żeby być zauważoną. Odróżniam jednak promocję od megalomanii. Jedno z drugim ma niewiele wspólnego. Co więcej, zależy też co kto rozumie przez „obecność w mediach”. Bo z mojego punktu widzenia to obecne mają być moje książki i ja przy okazji, a nie ja a przy okazji moje powieści.

Co czytujesz  swoim dzieciom? Czy zaraziłaś je miłością do literatury?

MK: Moje dzieci nie mają innego wyjścia, jak pokochać książkiJ Ostatecznie skoro widzą rodziców otoczonych stertami lektur, to chciał nie chciał musi im się udzielić. A jeżeli chodzi o to co czytuję młodemu to aktualnie czytamy wiersze Wawiłow, jakiś czas temu skończyliśmy czytać „Kociego taksówkarza”, całą serię o Muminkach, książki o Piracie Rabarbarze, „Reksia i Pucka”. Przymierzamy się do „Innocentego białe piórko” i Tysiek ostatnio prosił o przeczytanie po raz kolejny książeczki o Korczaku „Jest taka historia – opowieść o Januszu Korczaku”, więc pewnie niedługo do niej wrócimy, chociaż tutaj to ja muszę się zebrać w sobie, bo wiem, że od poprzedniego razu Tymek się zmienił i będzie trzeba szczegółowiej rozmawiać i odpowiadać na trudne pytania. To tak na szybko wymieniłam co mi przyszło do głowy. Jeżeli chodzi o drugie dziecko to ma już 17 lat i czytuje to co jaJalbo ja to co ona. Dzielimy się lekturami, podsuwamy sobie co ciekawsze pozycje. Ogólnie mała córka jest dobrym wynalazkiem ale duża ma też inne zaletyJ.



Skąd wziął się pomysł na prowadzenie bloga, czy to przypadkiem nie za sprawą Sabinki? Czy sprawia Ci to przyjemność? Czy myślisz o swoich czytelnikach, czekających na nowy wpis? Czy masz wyrzuty sumienia, jeśli przez dłuższy czas nic nie piszesz na blogu? I czy nigdy nie zwątpiłaś w sens prowadzenia go?

MK: Tak, to Sabinka namówiła mnie do blogowania. Podchodziłam do tego dość sceptycznie. Nie do końca wiedziałam co mam tam pisać, jak ma to wyglądać. I wydawało mi się, że pies z kulawą nogą nie zainteresuje się tymi moimi wynurzeniami. Ale okazało się, że tematy same się nasuwają, że blog to bardzo dobre miejsce do nawiązania kontaktów, wyrażenia swoich poglądów, podzielenia się zainteresowaniami. Uwielbiam pisać na blogu. Bardzo lubię i cenię ludzi, którzy do mnie zaglądają. Z częścią z nich nawiązały się bliższe znajomości. Nie wiem czy tak konkretnie myślę o czytelnikach pisząc post. Raczej piszę o tym co mi w sercu aktualnie gra, albo o tym co mnie wkurza. Jednocześnie mam nadzieję, że innych to zainteresuje, poruszy, rozbawi. Są też wpisy, które ewidentnie czekają na wypowiedzi, propozycje i współudział. Na przykład taka akcja pisania świątecznych opowiadań, nie mogłaby się powieść bez udziału odwiedzających.  Co do tych wyrzutów sumienia to rzeczywiście czasami je miewam, gdy długo nic się na blogu nie dzieje. Wtedy zaczynam też trochę za nim tęsknićJ. W sens prowadzenia bloga nigdy nie wątpiłam i wątpić nie będę. To akurat mogę stwierdzić z całą pewnością. Ja go po prostu lubię, to jest moja osobista wirtualna przestrzeń, gdzie mogę pisać wszystko na co mam ochotę. A jeżeli chodziło Ci o jakieś niesympatyczne epizody, które czasami się zdarzają, to zupełnie mnie nie ruszają. I dlatego nie są w stanie mnie do czegokolwiek zniechęcić. Nie jestem dobrym materiałem na ofiarę trollów (tak się ich nazywa?), bo ani mnie ich wypowiedzi ziębią ani grzeją. Bardziej bawią absurdalnością. Co najwyżej włączam na jakiś czas moderację komentarzy i przeczekuję. Ot i tyleJ.

I ostatnie pytanie, czy uważasz, że krytyka może być budująca, może pomagać lepiej pisać?

MK: Mądra krytyka nie tylko może, ale jest budująca i potrzebna. Pozwala wyciągnąć wnioski i w przyszłości uniknąć powielania błędów. Uzasadnioną krytykę bardzo cenię i jestem na nią otwarta.


Bardzo dziękuję za rozmowę.



KONKURS:
Zabawę zaczynamy dzisiaj, w dniu premiery, 20 lutego 2014 roku. Potrwa do 27 lutego, do godziny 24:00. 
Wystarczy odpowiedzieć pod tym postem na pytanie zadane przez pisarkę: Jaki powinien być Wasz wymarzony dom? Oprócz komentarza proszę zostawić adres e-mail, bym mogła się skontaktować z Wami, jeżeli uda Wam się wygrać. Nagrody, bo egzemplarzy mamy aż trzy!!!, zostały ufundowane przez Magdalenę Kordel i Wydawnictwo Znak. Zapraszam do zabawy, a jeszcze dzisiaj na moim blogu pojawi się recenzja wyżej wymienionej powieści. 







wtorek, 18 lutego 2014

seria Czytam sobie Baba Jaga na deskorolce Zbigniew Dmitroca




Wielokrotnie pisałam o serii Czytam sobie i powtarzać będę, że jest rewelacyjna aż do znudzenia. Nie jest to czcze gadanie, naprawdę "testuję" ją na swoim sześciolatku. Tekst jest krótki, dziecko zainteresowane ogląda obrazki, nie wierci się, próbuje samodzielnie składać wyrazy, literka po literce. Historyjki dostosowane są do wieku malucha, nie ma tu wyrazów niezrozumiałych dla przedszkolaka. Całość napisana jest przystępnym językiem, w sposób niewymuszony i zabawny.
Zbigniew Dmitroca w dzieciństwie marzył o zawodzie kowala. Tam, gdzie się urodził, po drodze do ukochanej kuźni przechodził obok domu Baby Jagi. Musiał o niej wymyślić opowiastkę, skoro to właśnie ona przepowiedziała mu przyszłość. Dzisiaj autor zamieszkuje spokojną sielską wieś, mówiąc o sobie, że gdyby żył w świecie Muminków na pewno byłby Włóczykijem.
Kolorowe i wesołe rysunki wykonała Joanna Furgalińska. I ona miała styczność z pewną tajemniczą staruszką, nazywaną przez wszystkich babką Piątkową. Posiadała pięć kotów, a małej wówczas Joannie kojarzyła się właśnie z Babą Jagą. Ilustratorka uwielbia tworzyć malunki dla dzieci, gdyż wtedy i ona choć na moment zamienia się w młodego człowieka, wczuwa się w rolę dziecka.
Tytułowa Baba Jaga nie jest postacią straszną czy groźną. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że jest dosyć nietypową, bardziej nowoczesną odmianą dawnej wiedźmy. Nie straszy, a sprawia wrażenie sympatycznej i miłej osoby. Niestety ginie jej miotła, a przecież wiadomo nie od dziś, że bez niej ani rusz! Co zrobi ta niestereotypowa, niesztampowa staruszka? Na jaki pomysł wpadnie? Jakiego środka lokomocji postanowi użyć? Pamiętajmy, że ta Baba Jaga nie miała zwykłej miotełki, a porządną, wielofunkcyjną, magiczną, latającą jak rakieta!
Książeczka jest bardzo ciekawa, wciągająca, a dziecko ma szansę samodzielnie dowiedzieć się, co też wymyśli czarownica. Będzie z wielkim zainteresowaniem czytać tekst, przerzucać poszczególne kartki, by wreszcie rozwiązać zagadkę! Naprawdę polecam.

Dzięki sieci restauracji McDonald's mogłam zapoznać się z limitowaną serią Czytam sobie. 



Maria Ulatowska Prawie siostry premiera: 18.02.2014



Moje czwarte spotkanie z twórczością Marii Ulatowskiej wypadło całkiem pomyślnie. Po książkę sięgnęłam z uwagi na poruszoną w niej problematykę. Znajdziemy tu bowiem ogromnie silną więź, jaka łączy trzy zupełnie różne zdawałoby się dziewczyny. Poza przyjaźnią wspólny dla całej trójki staje się także pewien mężczyzna, który stroni od stabilizacji, za wszelką cenę chce pozostać wolny jak ptak. Nie po to się przecież rozwodził, by teraz dać się usidlić! Nic nie jest w stanie zmienić jego myślenia i postępowania, nawet ciąża jednej z nich. I właśnie ten męski wątek, w odniesieniu do trzech przyjaciółek zaciekawił mnie najbardziej. Zastanawiałam się, jak potoczą się losy dziewczyn, czy miłość do jednego mężczyzny zniszczy ich przyjaźń, a może właśnie scementuje na dalsze lata? Niebywale mnie to interesowało!
"Prawie siostry" to historia niezwykła. Poznajemy tu trzy wchodzące w dorosłość młode kobiety: Teodorę czyli Teo, Aleksandrę lub inaczej Leksi i Jolantę zwaną Lusią. Wszystkie trzy chodzą do jednego liceum bydgoskiego, do tej samej klasy. Po ukończeniu szkoły przysięgają sobie, że będą spotykać się co najmniej raz na pięć lat, zawsze w tym samym miejscu. Czy uda im się dotrzymać danego słowa? Czy nic nie zaburzy ich relacji na tyle, by przestały się widywać? Teraz, gdy są młode, wydaje im się, że wszystko jest takie proste, że czeka je świetlana i szczęśliwa przyszłość. Zdają się być przekonane o własnej nieomylności i pewne tego, że ich przyjaźń przetrwa każde zawirowanie, nawet burzę z piorunami. Czy będzie tak w istocie?
Los bywa przewrotny i okazuje się, że kobiety wiele będą musiały przejść w swoim życiu. Spotka je i miłość, i zdrada, i odrzucenie, samotność, śmierć kogoś bliskiego, o kim trudno zapomnieć przez lata. Raz będzie lepiej, innym razem trudniej, na ich drodze pojawią się osoby mniej lub bardziej ważne, ale wszystko dziać będzie się w jakimś celu. Jak zakończy się ta historia? Czy po 50 latach można jeszcze pamiętać, jak bardzo się kogoś kochało?
Na te i inne pytania spróbuje odpowiedzieć autorka książki. Ponadto wspomni, i to wielokrotnie, o schronisku dla psów, w którym część serca zostawi na zawsze jedna z bohaterek, zarażając miłością do czworonogów wszystkich, których tylko zdoła. Maria Ulatowska opowie nam o Bydgoszczy, wplecie umiejętnie postaci pojawiające się w innych jej powieściach, jak chociażby "Domek nad morzem" czy "Sosnowe dziedzictwo".

Książka Marii Ulatowskiej zatytułowana "Prawie siostry" pokazuje nam, jak trudno czasem poradzić sobie z emocjami i skomplikowanymi sytuacjami, z jakimi musimy się zmierzyć. To lektura opowiadająca nie tylko o przyjaźni, ale też o miłości, nie wyłącznie do mężczyzny, ale także do zwierząt, do osieroconych dzieci, do osoby, która choć niezwiązana jest z nami więzami krwi, może stać się naszą ukochaną ciocią. To powieść o wierności, lojalności, o zdradzie, o tym, jak ważna jest pamięć o naszych bliskich, choć trzeba dalej żyć i być szczęśliwym, nie zapominać o żywych. Nie powinniśmy zamykać się w naszym cierpieniu, uparcie wierzyć, że nic dobrego już nas nie spotka, bo może właśnie tuż obok jest ktoś pozornie obcy, a tak naprawdę najbliższy naszemu sercu? Wystarczy tylko otworzyć oczy i pobiec za niesfornym czworonogiem, który ma ochotę pobiegać samopas. Nigdy nic nie wiadomo, jak mogą potoczyć się nasze losy...

Prawie siostry Maria Ulatowska, Wydawnictwo Prószyński i Spółka, premiera: 18.02.2014



Zapraszam do zapoznania się z moją rozmową z autorką. Prawie siostry do wygrania w konkursie: http://asymaka.blogspot.com/2014/02/wywiad-z-maria-ulatowska-i-jej.html



niedziela, 16 lutego 2014

W pewnym teatrze lalek Lidia Miś Zapowiedź



W pewnym teatrze lalek

Premiera: 23 luty 2014r.

Książka W pewnym teatrze lalek w sposób zabawny, a zarazem wzruszający opowiada o kształtowaniu charakteru, partnerskich relacjach i przynależności do grupy. To opowieść o budowaniu własnej tożsamości, rozpoznawaniu emocji oraz o otwartości na potrzeby innych.

Do teatru lalek przybywa nowa marionetka Perełka. Jest niedoświadczona i nigdy nie występowała na scenie. Do roli aktorki pomagają jej przygotować się nowi przyjaciele: Kamilla, Babcia, Miś i Kaczka.

Plejada marionetek, jawajek i pacynek wiedzie na pozór beztroskie życie, co rusz wcielając się w nowe kreacje.

Okazuje się jednak, że aktorstwo niesie ze sobą wiele wyzwań, a teatr jest czymś więcej niż pracą – jest całym ich światem!











Troll i zawody Zofia Stanecka seria Czytam sobie



Zofia Stanecka, autorka książeczki, dzięki temu, że została pisarką może być kim tylko chce. Nie musi się ograniczać do żadnej z ról, jednocześnie zawsze pozostając sobą. Stworzyła serię o Basi, którą moja Zuzanka uwielbia ostatnimi czasy. Stanecka uważa, że sport może być wspaniały, nawet wtedy, gdy uprawiają go trolle!
Jona Jung, ilustratorka historyjki, na stałe mieszka w Gdańsku. Ma kota i dwóch synów. Poza rysowaniem pisze wierszyki i opowiadania. Zaprojektowała i wykonała ilustracje do ponad 30 książeczek.
O serii Czytam sobie wspominałam już wiele razy, ale będę powtarzać do znudzenia to, że warto się z nią zaznajomić. W ostatnich tygodniach próbuję nauczyć mojego sześcioletniego synka czytania i pisania. Z tym pierwszym zajęciem idzie nam troszkę gorzej, ale na szczęście podpieram się właśnie takimi  krótkimi opowiadaniami z wyżej wymienionej serii. Najprostsze wyrazy z książeczek, te z poziomu pierwszego, Kamil opanował w miarę dobrze. Ku uciesze swojej zatroskanej mamy.
Cała seria składa się z trzech etapów. Pierwszy, wspomniany przed momentem, to "Składam słowa". My właśnie na tym na razie poprzestajemy.
Historyjki stworzone zostały ze 150-200 wyrazów. Zdania w tekście są krótkie, specjalnie opracowane i dostosowane do poziomu dziecka dopiero wkraczającego na drogę czytelniczej przygody. Mają na celu nie zniechęcić, a zachęcić, nie znudzić, a zainteresować młodego człowieka, by z chęcią sięgał po książkę także w przyszłości. W tej serii są również ćwiczenia głoskowania, a także 23 podstawowe głoski.
Idealne dla dzieci w wieku od 5 do 7 lat, choć oczywiście można czytać je z dzieckiem tak młodszym, jak i starszym.
Patronatem honorowym serię "Czytam sobie" objęła Biblioteka Narodowa, akcję wspiera sieć restauracji McDonald's.
"Troll i zawody" to krótko opisane dzieje zalegającego na kanapie trolla Alojzego. Strasznie mu się nudzi, więc postanawia coś z tym zrobić. Wpada na rewelacyjny pomysł zorganizowania zawodów sportowych. Zaprasza do zabawy kolegów. Wszyscy są zadowoleni i szczęśliwi, miło spędzają czas, aktywnie uczestnicząc w zmaganiach sportowych. Najpierw odbywają się biegi. Nasz główny bohater nie wypada najlepiej w tej konkurencji, wygrywa jego kolega. Kolejna dyscyplina to skoki w dal. Czy i tym razem Alojzy okaże się najsłabszym zawodnikiem? Jak zakończy się ten pełen atrakcji dzień?
Na końcu książeczki, jak zawsze dzieci znajdą sześć naklejek. Na pierwszej jest napis: "Jestem super!", a na ostatniej "Gratulacje!". I oczywiście nie mogłoby nie być dyplomu sukcesu!
"Troll i zawody" to historyjka pełna kolorowych rysunków. Nasz mały czytelnik z zainteresowaniem będzie poznawał nowe słowa, składając je początkowo literka po literce. Naprawdę polecam.



piątek, 14 lutego 2014

Wywiad z Michaliną Kłosińską-Moedą i konkurs z Kota, lubi, szanuje do wygrania.

Michalina Kłosińska-Moeda wywiad


Zadebiutowała powieścią „Miłosne kolizje”, a niebawem, 18 lutego pojawi się  na rynku wydawniczym jej druga książka zatytułowana „Kota, lubi, szanuje”. Nie lubi mówić o sobie, jest niezwykle tajemniczą pisarką, ale mam nadzieję, że chociaż odrobinkę uda mi się z niej wydusić. Szczerze mówiąc, to dla mnie spore wyzwanie, jeszcze nie miałam okazji rozmawiać z osobą, o której wiem tak mało. Na pewno możemy powiedzieć, że jest osobą pozytywnie zakręconą, ponieważ nikt twardo stąpający po ziemi nie napisałby takiej książki jak ta najnowsza Michaliny. Mieszka w Krakowie, uwielbia czekoladę i pije dużo kawy. To tyle, co udało mi się ustalić na jej temat.


Michalino, zastanawiam się, skąd wziął się pomysł na tak zabawny tytuł jak „Kota, lubi, szanuje”? Przyznam, że to właśnie ze względu na to postanowiłam sięgnąć po tą książkę. W ciemno, bez czytania opisu, a naprawdę nigdy tak nie postępuję. Zazwyczaj bardziej starannie dobieram lektury.

Bardzo lubię wszelkie zabawy językowe, grę skojarzeń, takie „słów gięcie cięcie”. Kiedy dostałam od wydawnictwa zalecenie, że tytuł ma się odnosić do kota, zrobiłam sobie listę wszystkich kocich powiedzonek i związków frazeologicznych, typu „pierwsze koty za płoty”, „na kocią łapę”.  Nic jednak nie pasowało mi do treści książki. Wtedy zaczęłam podstawiać kota pod niekocie wyrażenia, np. „raz kotu śmierć”.  Dalej nic. W końcu poszukałam podobieństw fonetycznych i tak wpadłam na Kota, lubi, szanuje.


W tej powieści są oczywiście koty. Czy i Ty masz jakieś zwierzaki w swoim domostwie?

Tak. Gdzieś w przestrzeni mojego domu przebywa sześcioletni pierwowzór Kiki, szara kotka adoptowana z azylu. Jest straszną dzikuską, czasami potrafi się chować przez pół dnia. Ale umie też do mnie przemawiać – ogonem, uszami, oczami i zróżnicowanym pomiaukiwaniem.

Czy na co dzień jesteś tak samo postrzelona, jak Twoja najnowsza powieść?

Byłam. Zawsze byłam pierwsza do wygłupów, jakiejś inteligentnej zadymy na wielką skalę. Potem życie mnie trochę przeczołgało, ale właśnie wstałam i rozglądam się, co by tu znowu zmalować. Ten gen błazna plącze się po mojej rodzinie od pokoleń i muszę uważać, żeby za bardzo się nie rozpanoszył. Pewien wujek, zawodowy wodzirej, rozhulał się do tego stopnia, że w kontaktach z drugim człowiekiem, zamiast zwracać uwagę na osobę rozmówcy i na to, co chciano mu przekazać, czyhał tylko na okazję do wtrącenia swoich żartów. Mam nadzieję, że mnie się uda utrzymać to moje postrzelenie w ryzach.


Nie miałam jeszcze okazji czytać Twojej pierwszej powieści. Czy mogłabyś powiedzieć mi coś więcej na temat „Miłosnych kolizji”?

Cóż, jest to bajkowa historia ze szczęśliwym zakończeniem, osadzona we współczesnych realiach. Zdecydowanie mniej postrzelona niż Kota… Jest ona i dwóch „onych” między którymi musi dokonać wyboru. W tle czai się spersonalizowane Przeznaczenie. Jeśli komuś zechce się zajrzeć głębiej, może się doszukać różnych refleksji – na temat manipulacji drugą osobą, tak zwanego kłamstwa w dobrej wierze, na temat wierności własnym wyborom, odpowiedzialności, która wiąże się z wysoką pozycją społeczną, na temat prawa niemłodych już ludzi do miłości. Ale to wszystko jest nieobowiązkowe. Miłosne kolizje to przede wszystkim komedia romantyczna.

Co myślisz o pracy, jaką wykonuje Twoja bohaterka w „Kota, lubi, szanuje”? Czy uważasz, że w naszych czasach trudno znaleźć dobrze płatną pracę? Związaną w dodatku z naszym wykształceniem, z naszymi zainteresowaniami?

Dużo zależy od tego, jakie są nasze zainteresowania, kwalifikacje i oczekiwania finansowe. Oraz osobowość. Może się okazać, że znakomity prawnik, który wprost kocha paragrafy i ma je w jednym palcu, z czysto charakterologicznych względów nie jest w stanie podporządkować się wymaganiom korporacji, choć kuszą go świetnymi zarobkami. Owszem, uważam, że w naszych czasach trudno o dobrze płatną i satysfakcjonującą pracę, szczególnie absolwentom humanistycznych kierunków. A pisząc o perypetiach Hanki, w pewnym sensie rozliczałam się ze swoim otoczeniem, które całkiem niedawno ryknęło homerycznym śmiechem na wieść, że chciałabym pracować w domu pomocy społecznej lub hospicjum: „Ty?! Nauczyciel akademicki i zafajdane pampersy?!” Dlaczego nie? Zarobki porównywalne (sic!), w DPS-ie jeszcze dodatkowo karmią i dają służbowy kitelek. A satysfakcja? Daleko większa niż na uczelni, bo tu pracownik naprawdę jest potrzebny, zaś tam tańcował przed studentami, którzy jego przedmiot mieli w… głębokim poważaniu. Przedmiot musiał być na liście zajęć, a studenci – z łapanki, uciekający na studia przed wojskiem – musieli dostać zaliczenie, bo inaczej cała katedra wylądowałaby na bruku. Raz za pilnowanie standardów akademickich wylądowałam na dywaniku u dziekana, a raz wydzwaniał do mnie wykładowca z moich czasów studenckich, z „delikatną” sugestią, że pewien pan Iksiński powinien ten egzamin u mnie zdać. Uff, to się wyżaliłam. Stąd pomysł Hanki, która musi się zmierzyć ze stereotypowym myśleniem na temat tzw. kariery magistra, i w pewnym sensie apel do młodych bezrobotnych absolwentów: nie sugerujcie się utartymi schematami. 


Michalino, czy Ty podchodzisz poważnie do swojej twórczości? Czy dla Ciebie to tylko dobra zabawa? Stworzyłaś naprawdę wesołą i trochę chyba z przymrużeniem oka napisaną powieść, dlatego wygląda na to, że była to dla Ciebie tylko i wyłącznie przyjemność, a nie ciężka praca! Jak to jest naprawdę?

Do własnej twó… tfu… tfurczości podchodzę zarówno poważnie, jak i bardzo niepoważnie. Już wyjaśniam. Pracy w DPS lub hospicjum nie da się pogodzić z obowiązkami macierzyńskimi (przynajmniej w tej chwili), a moje obecne zajęcie jest niestety tymczasowe. Dlatego bardzo chętnie zostałabym zawodową pisarką. W tym sensie traktuję to jak najpoważniej. Jestem na etapie kształtowania własnego stylu, sondowania rynku, znajdowania sobie na nim przytulnej niszy. Wydaje mi się, że wiem, w jakim kierunku chciałabym pójść ze swoimi książkami. Jest to kierunek niepoważny, lekki, z przymrużeniem oka, mnóstwem abstrakcyjnego dowcipu, zabawy słowem. No i oczywiście miłości. Cały czas mam jednak w pamięci przypadek wspomnianego wujka, dlatego nie chcę się wydurniać dla samej głupawki. Chciałabym zawsze przemycić w tych swoich igraszkach choć trochę głębi. Poza tym przez szacunek dla czytelnika staram się pisać dobrze - poprawnie i płynnie. I mam nadzieję, że stale będę się w tym rozwijać.  A zatem za moimi książkami stoi dużo powagi i sporo dobrej zabawy.

Do jakiego czytelnika kierowałaś swoje powieści? Kto może tu znaleźć coś dla siebie?

Ha! Moje „ulubione” pytanie, w którym celują wydawnictwa, każąc mi określić tzw. target powieści. Może kiedyś zacznę pisać „pod publiczkę”, to znaczy dla własnych wiernych czytelników? Pomarzyć zawsze wolno. A na serio, wyobrażam sobie, że po moje książki sięga ktoś, kto potrzebuje kilku godzin wytchnienia i zabawy. Ktoś, kto lubi, idąc zwykłą szarą ulicą, znaleźć nagle jakieś nieoczekiwane zagięcie czasoprzestrzeni, jak u Banksy’ego. Upodobanie do dowcipu sytuacyjnego i językowego też zmniejsza prawdopodobieństwo, że się ciśnie moją książką o ścianę.

Czy uważasz, że relacje damsko-męskie to wdzięczny temat na książkę?

No ba! Gdyby nie relacje damsko-męskie, ludzkość dawno by wyginęła. A z nią również literatura. Na użytek moich książek najbardziej mnie interesują takie relacje w fazie pączkowania. Lubię podglądać swoich bohaterów na etapie nieśmiałych zalotów, podchodów. Im więcej zawirowań – wewnętrznych lub zewnętrznych – tym lepiej. Niekoniecznie dla nich, bo się biedactwa muszą naszarpać, ale dla książki i czytelnika. Zresztą, czy to nie jest charakterystyczną cechą bajek? Ci wszyscy książęta, walczący ze smokami, te księżniczki usychające na wieży lub śpiące w szklanej trumnie, kopciuszkowe lub oślaskórkowe przebieranki… Tak, zdecydowanie wolę kończyć powieść mniej więcej na pierwszym pocałunku, bo w rzeczywistości wokół siebie za dużo się naoglądałam dalszych ciągów, które byłyby świetną inspiracją dla poważnych, wręcz drastycznych, powieści obyczajowych.

Czy którakolwiek z sytuacji opisanych w Twoich powieściach miała miejsce w prawdziwym życiu, czy wydarzyła się naprawdę?

Chwileczkę, muszę zrobić rachunek sumienia… Nie. Niestety wszystko musiałam wymyślić, nie miałam gotowców. Raz tylko koleżanka wspomniała, że jej koleżanka koleżanki dalekiej kuzynki z innej galaktyki wjechała w zderzak panu, za którego w końcu wyszła.  A ja musiałam raz umykać przed samochodem na przejściu dla pieszych pod kinem Femina w Warszawie, bo światła nie działały. Można więc powiedzieć, że gromadziłam materiały do Miłosnych kolizji z narażeniem życia. Natomiast bardzo pilnuję, żeby większość książkowych realiów była… prawdziwa, to jest zgodna z topografią danego miasta i kalendarzem. Nie pozwalam na przykład swoim bohaterkom na jedenastomiesięczne ciąże. Aha, no i Kika to skóra żywcem zdarta z mojej kotki*.

Wiem, że skończyłaś już trzecią książkę. Co tym razem nam zaproponujesz? Znowu będzie zabawnie, intrygująco, zaskakująco?

Jest zaskakująco. Tym razem wzięłam się za obalanie stereotypów na temat Brazylii. Czy jest też zabawnie, nie wiem. Momentami pisząc, pękałam ze śmiechu, ale boję się, że przesadziłam z abstrakcyjnym humorem i zagraniami rodem z brazylijskiej telenoweli. Jeżeli książka w ogóle się ukaże, mam nadzieję, że dotrą do mnie reakcje czytelników. Wtedy zastanowię się, co dalej: czy brnąć w to postrzelenie, czy wrócić raczej do łagodniejszego tonu z Miłosnych kolizji.

To teraz będę jej wypatrywać z niecierpliwością!
Dziękuję za rozmowę.

A ja dziękuję za gościnę na Twoim blogu.

* Michalina Kłosińska-Moeda oświadcza, że w procesie transferu pierwowzoru na papier żaden kot nie poniósł uszczerbku na zdrowiu fizycznym ani psychicznym. 



KONKURS
Zabawa zaczyna się dzisiaj, w Dniu Zakochanych. Potrwa do 21 lutego, do 24:00. Wystarczy odpowiedzieć na pytania: Czy lubisz czytać lekkie, zabawne książki? Co takiego w nich odnajdujesz? I oczywiście nie zapomnijcie o podaniu adresu e-mail. Wyniki jak zawsze, do trzech dni powinny się pojawić na blogu. Do wygrania jest ta zabawna powiastka: 



Na razie żegnam się z Wami. Potrzebuję odpoczynku. Mam swoje sprawy, które muszę wyprowadzić na prostą. Będę zaglądać. Pozdrawiam :)))

Zapomniałabym, moja Gosia takie cudo na Walentynki stworzyła: