Carla
Mori wywiad i konkurs
Carla Mori to pseudonim
literacki matki dwójki dzieci, żony, ale też… wielbicielki horrorów! Gdy
przeczytałam tę informację o autorce książki zatytułowanej „Krew, pot i łzy”,
zaczęłam się zastanawiać, skąd tak niecodzienna, niespotykana, oryginalna
pasja? Nie omieszkam zatem zapytać o to debiutującą w roli pisarki Carlę Mori.
Zanim przystąpimy jednak do zadawania pytań, muszę Wam powiedzieć, że okładka
powieści doskonale oddaje jej treść. Będzie kontrowersyjnie, niebanalnie, ciekawie,
będzie tytułowa krew, będzie pot i będą też łzy. Całość, szczególnie jak na
debiut, doskonale przemyślana, naprawdę warto poczuć dreszczyk emocji czytając
tę historię. Z autorką możecie się spotkać na jej profilu: www.facebook.com/carlamori.author.
Czy miłość do horrorów i kina akcji ktoś w Pani zaszczepił, czy sama
odkryła Pani w sobie tę pasję? I co według Pani oznacza pojęcie „dobrego kina
akcji”?
Przeważająco męskie towarzystwo
rówieśników, którymi otaczałam się jako nastolatka na pewno nie pozostało bez
wpływu na moje zainteresowania, ale myślę, że zamiłowanie do tej czy innej
estetyki to przede wszystkim sprawa indywidualna. Najlepsze krwawe historie,
jakie znam, opowiadała mi w dzieciństwie prababcia J. Pewnie stąd miłość do
horrorów, chociaż dopiero mój mąż zaraził mnie prozą Mastertona. Co do kina, to
ciężko mi się odnaleźć w tych szufladkach, które znajdujemy na plakatach
filmowych. Dla mnie akcja, to nie tylko pościgi i strzelaniny, spektakularne
wybuchy i masa fajerwerków. Do filmów akcji zaliczam też sensacje, czasem
thrillery, a nawet Sci-Fi. Najbardziej lubię te klasyczne produkcje z lat
osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, gdzie Stallone albo Schwarzenegger
wypowiadają góra trzy kwestie, ale za to biegają przed kamerą efektownie spoceni
i występują jako ostatni sprawiedliwi J. Jednak moimi
faworytami zawsze będą „Rocky” i „Szklana pułapka”.
Codzienność
Pani to…
Dzieci. Nie to, żebym
narzekała, ale rzeczywiście w ostatnim czasie nie zajmuje mnie właściwie nic
innego. Pewnie, czasem poczytam, albo obejrzę film, ale odkąd na świat przyszła
moja młodsza córeczka, cała logistyka kręci się wokół dziewczynek. Zupki,
pieluchy, spacerki, klocki i plastelina. Sama Pani wie J. Cierpi na tym moje
pisanie, ale ten stan nie będzie przecież trwał całą wieczność.
Czy znalazła Pani doskonały przepis na zupę pomidorową, którego tak
Pani poszukiwała? Lepsza jest pomidorówka z ryżem czy z makaronem? Moje dzieci
chyba jednak wolą z ryżem…
Ha, ha! U nas pomidorowa
chwilowo odeszła w zapomnienie, ale faktycznie był taki czas (ponad pół roku),
kiedy królowała na stole pięć dni w tygodniu! Koniecznie z krajanką do rosołu.
Moje dziecko nie przyjmowało do wiadomości, że można jeść coś innego, więc dla
urozmaicenia próbowałam różnych przepisów. Teraz hitem jest jarzynowa z
ziemniakami J.
A dokonały przepis przyszedł do mnie sam. Rozgrzewający krem pomidorowy na
ostro, z papryką i pieczarkami. Poezja i nie może się nie udać J!
Ma Pani jeszcze jedną, zaskakującą jak na stateczną gospodynię, pasję…
Interesuje się Pani tatuażami, proszę powiedzieć nam coś więcej na ten temat?
Tatuaż kręcił mnie od zawsze.
Pierwszy wzór dla siebie wymyśliłam na długo przed tym, zanim osiągnęłam
pełnoletność. Nic więc dziwnego, że kiedy moje życie skrzyżowało się z życiem
kogoś, kto żyje z tatuowania, kompletnie się w tym zatraciłam. Przez parę
ostatnich lat wzbogaciłam się o kilka tatuaży, ale też o wiedzę o stylach,
artystach i zapleczu technicznym tego fachu. Jednak przede wszystkim, mam teraz
do tatuażu zupełnie inny stosunek. Wiem, czego mogę oczekiwać, gdzie szukać i
na co liczyć. Wiem, że chcąc mieć tatuaż nie należy szukać wzoru, tylko
wykonawcy; nie zdjęcia, tylko stylu, jaki nas interesuje. Kopiowanie gotowych szablonów
jest dla mnie zwyczajnie marnowaniem miejsca na ciele, zaś podrabianie sław,
bazując na zdjęciach w gazetach i Internecie to plagiat. Wyprzedzając kolejne
pytania: tak, wykonywanie tatuażu boli J i tak, to niesamowicie
uzależnia!
Jaką
mamą jest tak niesztampowa kobieta?
O to należałoby spytać moje
córki J.
Nie czuję się niezwyczajna. Mam normalną rodzinę z jej radościami i smutkami.
Chodzę do parku, oglądam kreskówki i tłukę schabowe na obiad. Cieszy mnie czas
spędzany z dziećmi, chociaż miewam kryzysy macierzyństwa J.
Kto
jako pierwszy czyta Pani przyszłe publikacje? Czy potrzebuje Pani doradcy?
I tak, i nie. To, co spłodzę zwykle
najpierw trafia do mojego męża. Następna w kolejce jest Marta i ostatnio
Paulina (pozdrawiam serdecznie obie panie J ). W procesie pisania
zawsze potrzebuję krytyka, a czasem pochlebcy. Nieczęsto się kogoś radzę, bo
zwykle moje fabuły zaskakują nawet mnie samą, więc trudno byłoby sprecyzować
właściwe pytanie. Częściej natomiast potrzebuję rozmowy o samym procesie
pisania, jakiegoś kopa, inspiracji, wiary w siebie i w historię, którą akurat
tworzę. Od pierwszych recenzentów zaś wymagam bezwzględnej szczerości, bo
konstruktywna krytyka jest mi niezbędna do rozwoju warsztatu i dostrzegania
własnych niedoskonałości.
Jak długo trwała praca na powieścią zatytułowaną „Krew, pot i łzy”? Co
najtrudniej było opisać, wyobrazić sobie? Który z bohaterów był łatwym do
stworzenia osobnikiem, a który z nich sprawił Pani trudność, wymykał się spod
kontroli?
„Krew…” pisałam chyba nieco
ponad rok. Oczywiście w przerywanym stosunku do pracy J. Najwięcej czasu
poświęciłam scenie finałowej. Chciałam ją dopieścić do granic możliwości, ale
dziś już wiem, że należałoby ją poprawić, napisać inaczej. Łatwo było z
Malinowskim. Od początku wiedziałam, jak ma wyglądać, jak się wysławiać, itd..
Postaci kobiece właściwie stworzyły się same. Zupełnie nie chciały wejść w
ramy, jakie dla nich przygotowałam. Zaś największą ewolucję przeszła postać
Tadeusza. Z początku bowiem miał to być ktoś zupełnie inny, a jego ostateczny
obraz w powieści zmieniałam kilkakrotnie.
Najbardziej polubiłam chyba przyjaciółkę głównej bohaterki, choć nie
była pozbawiona wad, wydała mi się bowiem bardzo „ludzka”, prawdziwa. A Pani,
którąś ze swoich postaci darzy szczególną sympatią?
Nie, chociaż Malinowski jest
tak pocieszny, że trudno mi o nim mówić bez uśmiechu J. Ciekawi mnie za to
postać Zuzy, którą Pani polubiła. Wygląda na to, że ta kreacja wyjątkowo mi się
udała, bo budzi naprawdę skrajne emocje. W niektórych recenzjach czytałam
nawet, że powinno się ją usunąć z fabuły, bo niesamowicie działa czytelnikowi
na nerwy. To dobrze. Cieszą mnie takie reakcje, bo to znaczy, że stworzyłam
postać nie papierową, ale na tyle ludzką, że można ją dowolnie kochać lub
nienawidzić.
Kiedy
możemy spodziewać się kolejnej Pani książki? O czym ona będzie?
Trudno mi opowiedzieć na to
pytanie. Nie wiem, kiedy będzie mi dane znaleźć ciurkiem kilka godzin wolnego,
żeby napisać kolejny rozdział. Co dopiero mówić o skończeniu powieści. Ale
jeśli tylko po postawieniu ostatniej kropki znajdę wydawcę, to książka na pewno
się ukaże. Będzie traktowała o pewnej nietypowej dziewczynce i jej bajkowym
życiu. Dosłownie i w przenośni.
Czy
trudno jest połączyć pracę, jaką jest pisanie i wychowywanie dzieci?
To zależy, ile się ma tych
dzieci, w jakim są wieku i jaki mają temperament J. „Krew…” powstawała
głównie w pierwszym roku życia mojej starszej pociechy. Dało się. Teraz jest
trudniej, bo trzylatka wymaga od rodzica nieustannej uwagi (przynajmniej moja J
). Nie mogę już pisać podczas spaceru, bo zamiast spać grzecznie w wózku, moje
dziecko wykonuje pięć czynności na sekundę i ktoś to musi ogarniać. Osesek
dostaje mleko, świeżą pieluchę i grzechotkę i jest względnie szczęśliwy.
Starszakowi trzeba gotować, zabawiać rozmową i wymyślać rozmaite zajęcia. Ale
rodzicielstwo to świetny kurs logistyczny. Każda matka musi mieć organizację
czasu w małym palcu, dlatego jakoś dam radę i sprowadzę na ten świat jeszcze
jedną dziewczynkę. Tym razem na papierze J.
Co powiedzieli najbliżsi, gdy oznajmiła Pani, że zostanie pisarką? A
może zawsze słowo było dla Pani ważne, świat literackich przygód istotny?
Nigdy nie oznajmiłam nikomu, że
zostałam pisarką. Właściwie, we własnej głowie wciąż nią nie jestem. Pisarz to
dla mnie nie tylko rodzaj wykonywanego zajęcia. To także pewna nobilitacja,
wyróżnienie, które stawia twórcę przed szeregiem zwykłych śmiertelników. Ja
wciąż czuję, że jestem w tym szeregu. Chyba do końca nie uwierzyłam w to, że
mój debiut jest realny, namacalny, że moja powieść jest na półkach setek
czytelników. Może wraz z którąś z kolejnych publikacji dotrze to do mnie
naprawdę. Na dzień dzisiejszy wciąż podziwiam wielkich twórców z odległości
tych kilku kroków, które nas dzielą.Słowo pisane zawsze było dla mnie ważne, ale zwykle w relacji: książka-czytelnik. Pewnie, popełniłam w życiu kilka tekstów, a pierwszą powieść próbowałam napisać już w podstawówce, notując dokładnie przebieg dziecięcych zabaw na podwórku J. W liceum pisałam do szkolnej gazety, liznęłam poezji, a przez całe lata towarzyszył mi pamiętnik, ale tamto pisanie nie było na serio. Piątki z wypracowań przychodziły lekko i jakoś nigdy nie pomyślałam, że to właśnie pisanie jest tym, co chcę i potrafię robić. Z miłości do ojczystego języka poszłam najpierw do humanistycznego liceum, a potem na polonistykę. Literatura towarzyszyła mi niezmiennie właściwie przez całe życie, ale nigdy nie sądziłam, że naprawdę mogłabym pisać. „Krew, pot i łzy” początkowo potraktowałam jako terapię. Dla zagubionej, ciężarnej emigrantki, która nie może odnaleźć się z nowej rzeczywistości, taki kreatywny sposób zabijania czasu wydał mi się idealny. Wtedy nie wierzyłam nawet, że ta powieść naprawdę powstanie, nie mówiąc już o tym, że ktoś zechce to wydać. Później, stopniowo zapadałam się w pisanie coraz głębiej i w końcu odkryłam, że nie mogę już bez tego żyć.
Czy poda nam Pani tytuł ulubionej powieści?
„Mistrz i Małgorzata”,
oczywiście J.
Bardzo spodobały mi się słowa skierowane do osób, które w Panią nie
wierzyły. Wymieniła je Pani w podziękowaniach, a ja pozwolę sobie zacytować ten
fragment:
„Szczególne podziękowania chciałabym złożyć wszystkim tym, którzy
liczyli, że mi się nie uda. Dzięki. Bez Was nie miałabym wystarczająco
motywacji do działania.” Uważa Pani zatem, że wróg wbrew pozorom jest nam potrzebny?
Myślę, że to zależy od tego, jak patrzymy na swoich wrogów i na to, co nam się w życiu przytrafia. Ja podobno mam silny charakter. Tak mówią. Przyznaję, potrafię być uparta, ale nie jestem chyba przesadnie ambitna i miewam słomiany zapał. A jednak nic mnie tak nie motywuje jak to, kiedy słyszę, że nie podołam. To rodzaj zakładu z samą sobą. Chęć udowodnienia, że nie ma takiej rzeczy, której nie dam rady zrobić czy osiągnąć. A jeśli się udaje, samoocena skacze pod sufit i nagle nie ma na świecie rzeczy niemożliwych. Uważam, że jeśli tylko uwierzymy w to, że nasz los zależy tylko od nas, nic nie jest w stanie nas powstrzymać przed osiągnięciem wyznaczonego celu. To może zabrzmi sekciarsko, ale jeśli chcesz czegoś, po prostu po to sięgnij! Ktoś podstawia ci nogę? Świetnie! Wykorzystaj ją, żeby się odepchnąć i skoczyć jeszcze wyżej, pobiec jeszcze szybciej. Czy istnieje coś bardziej satysfakcjonującego, niż utarcie nosa niedowiarkom? Oczywiście to nie jest tak, że żyję na pokaz, albo że wciąż komuś coś udowadniam. Wszystko co robię, robię dla siebie i dla swojej rodziny i, szczerze mówiąc, nie bardzo obchodzi mnie zdanie innych. Ale w chwilach zwątpienia dobrze jest popatrzeć na czyjś kpiarski uśmieszek i postanowić: ja wam pokażę!
O
czym Pani marzy?
O niedużym domku w Bieszczadach.
Z jasną kuchnią i piecem chlebowym, z werandą i gabinecikiem na poddaszu.
Dzieci bawiące się w ogrodzie, mąż rąbiący drewno do kominka i kraciasty pled
zapraszający na bujany fotel. Banalnie, wiem, ale chciałabym mieć jakieś
miejsce na świecie, które byłoby tylko moje, w które nie mógłby ingerować nikt
obcy. Nie oglądałabym wiadomości i żyłabym spokojnie, nadrabiając wieczorami te
wszystkie lektury, których nigdy nie miałam czasu przeczytać J.
Dziękuję za rozmowę.
I ja dziękuję.Zabawa zaczyna się dzisiaj, 14 lipca i potrwa do 21 lipca, do godziny 23:30.
Fundatorem nagrody jest wydawnictwo Oficynka, któremu bardzo dziękuję.
Autorka wymyśliła dla Was takie zadanie:
"Miejsce, w którym krzyżuje się horror i wychowywanie dzieci, to właśnie świat Carli Mori. Wobec tego spytam o horrory Waszego dzieciństwa. Czego, lub kogo baliście się w młodzieńczych latach
i skąd brały się te strachy? Oczekuję na mrożące krew w żyłach historie, które słyszeliście, przeżyliście, a także te, o których tylko Wam się śniło."
Komentarze proszę umieszczać pod tym postem, nie zapominając o dodaniu swojego adresu e-mailowego. Zwycięzca dowie się o wygranej do trzech dni roboczych po zakończeniu konkursu.
Moja nie będzie straszna, tylko śmieszna. Jednak trzydzieści lat temu do śmiechu nam nie było. Kiedy byłam malutka babcia powtarzała: siedź w domu, bo przyjdzie cygan i cię zabierze :) Pewnego popołudnia zostałam w domu z nieco starszą kuzynką, bawiłyśmy się, łubuzowałyśmy, aż tu nagle ktoś pyka do drzwi. No, to? Pewnie cygan po nas przyszedł :P Wturlałyśmy się za wielkie lustro i siedziałyśmy za nim kilka godzin, prawie nie oddychając. (to znaczy według nas kilka) Okazało się, że babcia wróciła do domu wcześniej i nie mogła się dostać do domu. Bała się, czy się się potrułyśmy gazem, więc poleciała do sąsiada, żeby zamek wyważył :P Jakie było jej zdziwienie kiedy zastała pusty dom. My siedziałyśmy cichutko za lustrem, bo to przecież cygan. Do dziś mi tak zostało, że jak jestem sama w domu, a ktoś głośno zapuka, dostaję dreszczy i myślę o cyganie.
OdpowiedzUsuńMuszę jeszcze nadmienić, że nie chodziło o przypadkowego cygana. W tamtych czasach krążył po okolicy starszy cygan, niektórzy twierdzili że ma sto lat, inni że sprzedał duszę diabłu. Straszyło się nim dzieci. Moja babcia karmiła go w ogródku, więc nie raz zjadałam talerz zupy wpatrzona w niego przerażonym ale i zafascynowanym wzrokiem. Pewnego lata nie zjawił się już.
adres e-mail poproszę :)))
Usuńasia.szaranska@gmail.com
UsuńBUKA z Muminków...i od tej pory jem tylko chleb :-) to był po prostu koszmar, w żadnym wypadku nie oglądałam tej bajki sama, zawsze musiał mi ktoś towarzyszyć. Tak nagle się pojawiała, szla wolnym krokiem, tak jakby w moją stronę...w tej ciemności i wietrze, wszystko na około zostało pokryte lodem a ona tak szła i szła i to jej spojrzenie...na samą myśl mam gęsią skórkę...takiej bohaterki nie ma żaden horror dla dorosłych...karolina_23-1985@o2.pl Karolona Koska ...
OdpowiedzUsuńW moim życiu 2 postaci odegrały kluczową rolę, siały panikę, strach i wyciskały łzy z oczu. Pierwsza to Buka z Muminków. Coś strasznego, melodia przy której "przychodziła" wracała do mnie każdego wieczora. Druga bardziej przerażająca to słynna Laleczka Czaki no to jest potwór jakich mało. Mam dwóch braci (starszych o dość sporo). Jeden z nich urywał głowy moim lalkom, przychodził wieczorem do pokoju i mówił "zobacz Laleczka Czaki tu była i urywała im łuby Ty jesteś następna". Dziś na Bukę patrze już normalnie, Laleczki Czaki natomiast nie oglądam, nie chce jej widzieć i nie polecam komukolwiek tego straszydła. Pamiętam będą dzieckiem 5-6 letnim jak oglądałam z braćmi jakiś horror o sercach wyrywanych przez jakiegoś potwora coś w stylu "obcy", i te serca były odnajdywane w toaletach(tyle pamiętam)-całość filmu z kloszem od lampy na głowie i łzami w oczach. Do dziś jak oglądam coś z biciem serca natychmiastowo przełączam na inny kanał. Te 2 potworki i ta jedna sytuacja chyba najbardziej utkwiły mi w głowie-niestety. xD
OdpowiedzUsuńkasiakucik6@interia.eu
Witam!
OdpowiedzUsuńJako mlodziutki chlopaczek wybralem sie do kina na ....KING -KONGA . To wlasnie ta wielka malpa spowodowala , ze przezylem koszmar mojego dziecinstwa ..... film bardzo mi sie podobal choc z kina wyszedlem z poobgryzanymi paznokciami , razem z innymi kolegami smialismy sie z niego ale istny horror zaczal sie w nocy , gdy polozylem sie spac . Jak to latem , mialem otwarte okno a lozko ustawione bylo na wprost okna i ....leze sobie i patrze na okno a tu zerwal sie lekki wiaterek , ktory zaczal unosic fieranke a drzewo stojace na wprost bloku -zaczelo ruszac konarami i wtedy moja dziecieca jeszcze wyobraznia zaczela dzialac bo nagle zaczalem sie strasznie bac ....KING-KONGA !!!!!!!!!!! Wydawalo mi sie,ze malpa stoi za oknem i zaraz wlozy lape przez okno aby mnie zabrac z lozka i pozrec . Zlalem sie potem i pobieglem do pokoju rodzicow ,opowiedzialem mamie ,ze sie boje malpy ale mama tylko mnie poglaskala i powiedziala,ze takich duzych malp nie ma i nie mam czego sie bac a drzwi do pokoju zostana otwarte . Uspokojony wrocilem do lozka i moje wizje ponownie wrocily .....nie moglem zasnac i znow oczyma wyobrazni widzialem glowe KING-KONGA za oknem . Bylo dobrze po polnocy a ja sie trzaslem ze strachu i wpadlem na maly fortel aby rodzice pozwolili mi spac u nich w lozku -otoz zaczalem krzyczec niby przez sen ....darlem sie :ZOSTAW MNIE MALPO !!!!!!! , mama przszla do mojego pokoju i zaczela mnie budzic a ja szczesliwy,ze przyszla ....obudzilem sie na niby bo przeciez nie spalem i uprosilem ja aby ze mna spala .....i tak spala ze mna ponad 10 dni . Od tej pory nie darze malp sympatia ....przezylem przez sztuczna malpe w kinie prawdziwy dreszczowiec .
Pozdrawiam :-)
Lubie na FB jako WLODEK PIASECKI .
piaseckiwodek@gmail.com
Z historii, którą tu napiszę obecnie się śmieję, ale gdy byłam takim ledwie odrośniętym od podłogi smarkiem to nie było mi zbyt wesoło. :)
OdpowiedzUsuńMiałam może z 2-3 latka, bo byłam takim dzieciaczkiem, który już mówił, ale jeszcze sporo przekręcał, wszystko było niezbyt wyraźne i tak na swój sposób przetwarzane. I mieliśmy w domu remont, rodzice najęli ekipę, która miała nam wszystko ładnie zrobić. A ja oczywiście byłam Panną Wszędobylską, która w każde miejsce musiała wejść, wszystko sprawdzić, każdą rzecz zobaczyć - a to nie sprzyjało remontowi i nieco denerwowało tych pracowników. I pewnego dnia jeden z nich powiedział, że jak będę tam przychodziła to mnie Baba-Jaga zje. No ale musiałam to przekręcić i w mojej wersji czyhał tam Babok. No i troszkę mnie to wystraszyło, bo całe pół dnia (!) tam nie przychodziłam. No ale w końcu ciekawość wzięła górę i chciałam tam wejść, ale jeden z tych mężczyzn usłyszał że idę i ubrał taką paskudną maskę na twarz (nie mam pojęcia, skąd ją wziął) i zaczął coś krzyczeć, tak by mnie wystraszyć. No to ja w ryk i zaczęłam się drzeć do mamy, że Babok mnie goni... :D Zaciągnęłam ją do tego pokoju, ona patrzy na tych facetów jakoś dziwnie, bo nie wie o co mi chodzi, oni też udają, że nic nie wiedzą - dopiero potem mojej mamie wszystko opowiedzieli. A ja później przez długi czas bałam się tam wchodzić i sama nie chciałam, bo ciągle wierzyłam, że czyha tam Babok... :D
elaluczkow@gmail.com
Moje małe strachy i obawy miały niegdyś WIELKIE OCZY. Kuzynka widząc jak zajadam arbuza, wpadła na super pomysł by utwierdzić mnie w przekonaniu, że jeśli połknę jakąkolwiek pestkę,to brzuchu zakiełkuje mi roślinka, zaś łodygi i pąki ów rośliny wyjdą mi uszami!!!
OdpowiedzUsuńO zgrozo! kuzynka starsza o 10 lat, ja łatwowierna ośmiolatka uwierzyłam, mocno w te słowa uwierzyłam.
Przeżyłam traumę, której nawet rodzice nie potrafili złagodzić...Przeszło, dopiero po długim czasie od "łykania" pestek, bowiem w moich uszach nigdy nie pojawiły się zielone łodygi.
nie polecam straszyć dzieci :)))
kami1506@wp.pl
Było kilka takich historii, ale najstraszniejsze dla mnie chyba zawsze były wakacje u moich ulubionych kuzynów. ich dom graniczy z cmentarzem, a że Wujek był grabarzem, to z pomieszczenia gospodarczego było nawet bezpośrednie wyjście na owy cmentarz. Adrian z Patrycja (kuzyni) nagadali mi, że w ich miejscowości chowani są wszyscy złodzieje, mordercy i inni źli ludzie, a ich duchy w nocy straszą pobliskich mieszkańców. I niemal każdej nocy po naszych ścianach chodziło przeróżne kształty, ruszały się,wydawały straszne odgłosy..
OdpowiedzUsuńDziś już wiem, że owe "duchy" były cieniami drzew (duże okna, księżyc, latarnia - sprzyjające warunki) a ich głosy to były odgłosy przeróżnych zwierząt z lasu, który jest tuż za cmentarzem.
Uwielbiałam tam jeździć, ale każda noc była dla mnie TRAGICZNA!!! Zwłaszcza, że nie mogłam nikomu o tym powiedzieć, bo przecież "duchy nienawidzą skarżypytów i ich rozrywają na kawałki" :)
annabachor@o2.pl
I pamiętam jeszcze, że takim nie lada horrorem były dla mnie sianokosy, a dokładniej dojazd na jedną z łąk Rodziców. Skręcało się do niej zaraz obok ogromnego rowu, zawsze bałam się, że Tata za szybko, lub za późno skręci i razem z traktorem wpadniemy do środka i już nigdy nikt nas nie wyciągnie. A najgorsze były powroty, z przyczepą załadowaną snopkami. A jeszcze czasem któryś z wujków siadał na niej, na tym ułożonym sianie i tak wracaliśmy. Jadąc po nierównej łące kołysało oczywiście niemiłosiernie, a ja zawsze miałam w oczach czarną wizję, że my, albo przynajmniej wujek wpada do rowu... Nienawidziłam przez to sianokosów!
OdpowiedzUsuńDziś już wiem, że w rowie na pewno cały traktor by sie nie utopił, sięga człowiekowi do pasa co najwyżej. I sianokosy tez nie sa najgorsze, bo opalić się można ;P Ale w dzieciństwie było to dla mnie meeeega straszne :)
adres e-mail jw. ;)
Ja od dziecka miałam zbyt wrażliwą wyobraźnię jeśli chodzi o duchy to też rodzice ciągle powtarzali mi abym nie oglądała żadnych horrorów. Mimo iż strach był ogromny to ciekawość była jeszcze większa. Pewnego dnia, na okoliczność pogrzebu mojego dziadka, przyjechała podstarzała ciotka, dalsza rodzina mojej babci. Gdy ceremonia pochówku się zakończyła wszyscy udaliśmy się do domu na poczęstunek. Ciocia, która całe życie spędziła na wsi, a wierzcie mi, że mało lat nie miała, zaczęła opowiadać wszystkim gościom historie o jej matce, a raczej poczuciu ciągłej obecności jej duszy po śmierci. Zainteresowałam się opowiadaniami ciotki to też przysiadłam się bliżej i zapytałam czy widziała kiedyś ducha. Ciotka zmarszczyła się i jakby z pretensjami iż jej nie wierzę, zaczęła opowiadać historie jak to kiedyś duchy błąkały się po wsiach. Jedna z tych historii dotyczyła rodziny, która zamieszkiwała w okolicy, tuż przy rozstaju dróg, między lasem a wjazdem do wsi. Jako młoda kobieta ciocia miała nie raz spotykać się wraz ze znajomymi przy owym lesie, gdzie lubili sobie coś wypić i porozmawiać stąd też doskonale wiedzieli co działo się w domu przy drodze. Ojciec - człowiek bez serca i litości, matka - kobieta całkowicie uległą mężowi i 3 córki, które podporządkowane ojcu pracowały od rana do wieczora w polu, nie mając żadnych kontaktów towarzyskich. Dwie najstarsze córki najprawdopodobniej z dnia na dzień wyszły za mąż, co miało być sprawką chciwego ojca, a że brzydkie nie były, we wsi szybko znalazł się taki, co by je do gospodarstwa wziął. Ostatnia, najmłodsza siostra, pozostała dalej z rodzicami i na nią spadła reszta obowiązków nieobecnych już sióstr. Ciotka opowiadała iż nie raz, czy w ulewie czy śniegu, czy słońcu dziewczyna zajmowała się domem, zerkając od czasu do czasu na nich. Kiedyś, ku zaskoczeniu wszystkich, dziewczyna nie pojawiała się przy gospodzie, nie pracowała już a na polu widać było jedynie jej podstarzałą już matkę i niekiedy ojca. Podobno wszyscy myśleli, że wydali ją gdzieś komuś lub, że mając dość zebrała się w sobie i uciekła, jednak pewnego dnia ani matka ani ojciec nie pojawiali się przy domu. Ciotka opowiadała iż w ten dzień, było dość ponuro i pochmurno, schowali się pod drzewami i tam jak zawsze spędzali swój czas aż w końcu ktoś zauważył białą postać idącą wzdłuż drogi koło lasu. Mieli się nią za bardzo nie przejąć dopóki nie zbliżyła się na tyle aby móc się jej przyjrzeć - postać miała płynąć wręcz po ziemi, nie było widać kroków, ruchów temu towarzyszącym. Była blada i patrzyła ciągle w jedno miejsce, kierując się w stronę domu. Ciotka mówiła, że wszyscy byli pewni, że im się przewidziało, że wszystko to sprawka przebijającego się słońca przez chmury i tego iż sami siedzieli w ciemności lasu jednak gdy postać zniknęła tuż przy domu, wybiegła z niego matka a tuż za nią ojciec, który ją uspokajał. Krzyki matki było podobno słychać aż w tym lesie. Okazało się, że dziewczyna była chora i od dłuższego czasu konająca. Nie wezwano do niej lekarza ani księdza - co wtedy we wsi było rzeczą wręcz niedopuszczalną. Umarła sama i została pochowana tuż za domem, ponieważ tamtejszy ksiądz nie wyraził zgody na pochówek ze względu na to iż rodzina nie była związana ściśle z kościołem. Podobno od tamtego czasu bardzo często w lesie pojawiał się czarny pies, który nigdy ani przed człowiekiem nie uciekał ani do niego nie podchodził. Błąkał się po tamtejszej drodze i między drzewami to też - jak wspomniała ciotka, nigdy więcej się już w tym lesie nie spotykali, a dom był obchodzony przez wszystkich dookoła.
OdpowiedzUsuńHistoria ta, choć miałam lat 16 gdy ją usłyszałam, sprawiła iż od tamtej pory na myśl o lesie mam ciarki, praktycznie zrezygnowałam z poszukiwań grzybów a także wędrówkach zdrowotnych po lasach. Do tej pory cała ta historia budzi we mnie lęk i przerażenie.
mlyskawa87@gmail.com
Muszę pomyśleć, ale wrócę. :)
OdpowiedzUsuńChyba "Ptaki" Hitchcocka to było to... :)
OdpowiedzUsuńMnie w dzieciństwie straszono czarną wołgą. Opowiadano, że Cyganie jeżdżą takim samochodem i porywają dzieci. W aucie zaś mają beczę ponabijaną od zewnątrz, (ku środkowi), długimi gwoździami. Porwane dzieci wkładają do tej beczki i w taki sposób mordują. Później krew wypijają.
OdpowiedzUsuńDobrze, że szybko zrozumiałam, że to bajka i dziś nie mam żadnych uprzedzeń do Romów. :)
sylwiam720@gmail.com
Oj myślę że Freddy Kruger ... tak "koszmar z ulicy Wiązowej" to zdecydowanie najgorszy koszmar jaki mnie prześladował ... pamiętam że bałam się zasnąć ... a mimo to śpiewałyśmy z siostrą kołysankę-wylicznkę :D (tak ją nazywałyśmy) ... raz dwa idzie Freddy ... i chowałyśmy się pod kołdre... teraz jak sobie to przypomnę to chce mi się śmiać :D
OdpowiedzUsuńAle wtedy byłyśmy przerażone nie na żarty ;)
mazur.laura@gmail.com
UsuńOSTRZEGAM, TO BĘDZIE DRASTYCZNA OPOWIEŚĆ ;)
OdpowiedzUsuńByłam wtedy mała. Miałam 6, może 7 lat. Mieszkałam na wsi, nie jakiejś nowoczesnej, ale że tak się wyrażę – tradycyjnej…gdzie wstawało się o świcie, piło szklankę mleka prosto od krowy i ruszało z niechęcią w pole…gdzie słychać było gdakanie kur, szczekanie psów, a z obory dochodziły kwiki, muczenie i rżenie. I jak to na wsi od czasu do czasu przychodził dzień przeznaczony na świniobicie. Wolałam wtedy siedzieć w domu i nie wychylać się za bardzo, żeby przypadkiem nie usłyszeć przeraźliwego pisku zarzynanego zwierzęcia, nie zobaczyć powoli skapującej do wiadra krwi czy ćwiartowanego mięsa, które na domiar złego miałam potem jeść! Nie mogłam znieść myśli, że ta biedna świnka jeszcze przed chwilą z aprobatą chrumkała sobie beztrosko, a tu ciach…i jej nie ma!
Siedziałam więc sobie w swoim pokoju z podkulonymi nogami, kiedy z szyderczym uśmieszkiem wszedł mój starszy brat.
- Zobacz co dla Ciebie mam, he he – w ręce trzymał świńskie oko! Naciskał je tak, że gałka oczna wysuwała się i chowała. Zaczął się z nim do mnie zbliżać i udawać, że go we mnie rzuca. Zaczęłam uciekać z piskiem, ale gonił mnie zadowolony z pomysłowości swego „żartu”. On się śmiał do rozpuku, a ja mało co nie umarłam ze strachu i rozpaczy!
Od tamtego dnia przerażają mnie…świnie…ich tępe i niewinne spojrzenie. Śni mi się, że leżę bezradnie, nie mogąc wydostać się z błota, a one zaraz mnie zjedzą, i tak się patrzą…Jezu, nie mogę o tym myśleć!
Pozdrawiam :)
edyta.cha@wp.pl
Oj, dokładnie pamiętam stracha z dzieciństwa. Miałam 4 lata, a mój guru - sąsiad mieszkający piętro wyżej miał już całe 6! I powiedział mi, że w piwnicy mieszka Brunhilda (tak, w tv leciały Wakacje z duchami, ale ja o tym nie wiedziałam :)), która mnie zje. No a przecież co Grzesiek powiedział, to było święte. Jak ja się bałam! Do klatki nie chciałam wchodzić, bo przecież Brunhilda mogłaby wyskoczyć z piwnicy i mnie zjeść. Potem mama mi wyjaśniła, że oprócz Brunhildy w piwnicy siedzi też dobry Dudi :) i Dudi mnie obroni przed Brunhildą. Było nieco lepiej (choć Grzesiek nadal sie upierał, że Brunhilda jest silniejsza i Dudi mnie nie obroni), ale i tak do piwnicy nie zeszłam przez kolejne 4-5 lat :) (Grzesiek mimo wszystko i tak był moim najlepszym kumplem i guru :) nawet na studniówkę ze mną poszedł!
OdpowiedzUsuńmonika.olasek(at)gmail.com
W każde wakacje jeździłam do ciotki. To nic,że mieszkała w sąsiedniej miejscowości. Ważne było to,że tam mogłam spać i bawić się z kuzynami. Na podwórku stała stodoła i uwielbialiśmy się tam bawić. Jak miałam z 6-7 lat,to razem z kuzynką zaczęłyśmy przeszkadzać starszemu o 8 lat kuzynowi. On w stodole miał schowek,a my byłyśmy ciekawe co w nim jest. Powiedział nam ,że skrzynki pilnują pająki. Ale my ciekawskie dusze musiałyśmy tam zajrzeć,mimo pająków,których nie cierpię do dziś. Kuzyn poszedł pomagać w pole,a my poszłyśmy sprawdzić skrzynkę. Otworzyłyśmy ją,a tam pełno pająków. Na ten widok zaczęłam uciekać i pieszo wróciłam do domu (5km). W domu długo płakałam i nie chciałam powiedzieć czemu. Wieczorem przyjechała ciotka u okazało się,ze to były pająki zabawki odpustowe. Ale ta skrzynka długo mu się śniła po nocach i wychodziły z niej pająki,które chciały mnie opleść swą siecią. Do dzisiaj jak widzę tego typu zabawki,to mam mieszane uczucia.
OdpowiedzUsuńewaudala77@op.pl
Czego bałam się w dzieciństwie? Najbardziej bałam się kiedy tata wracał pijany i wszczynał awantury.To potworna trauma w oczach małego dziecka! Pamiętam zimowy wieczór.Mama obgryzała z niecierpliwością paznokcie,a tata,po pracy, spóźniał się z powrotem do domu .W pewnym momencie z impetem roztworzyły się drzwi,w których ujrzeliśmy ojca bladego jak ściana w dodatku wytarzanego w lepkim śniegu i wydychającego opary alkoholu.Jego oczy wyrażały przerażenie.Wrzucił z impetem aktówkę do mieszkania,a sam ciskając wulgarne słowa wybiegł z powrotem na mróz odgrażając się przy tym,że teraz się z nimi rozprawi.Wszyscy wybiegliśmy za nim obserwując co się dzieje.W pobliżu nie było żywej duszy.Po pewnym czasie wrócił do domu i zaczął opowiadać,że w drodze do domu podbiegło do niego dwóch młodych chłopców .Jeden blondyn z kręconymi włosami pragnął podprowadzić go do domu,drugi zaś całą drogę szarpał go i miotał jego ciało po zaspach namawiając aby poszedł w stronę świateł,które unosiły się nad rozległymi torfowiskami i oblodzonymi rozlewiskami pobliskich łąk.Powrót do domu trwał około 40-stu minut,które przerodziły się w nieskończoną katuszę.Może potraktowalibyśmy to opowiadanie jako pijackie majaki,ale przez następne dni ojciec całkowicie trzeźwy powtarzał wiele razy tę opowieść i bardzo długo unikał powrotów po alkoholu.Moja babcia wytłumaczyła mi to zjawisko w następujący sposób: To była zacięta walka dobra ze złem .Dobro prowadzi do rodziny ,do domu,a zło pragnie zniszczyć człowieka.Oczami dziecka zobrazowałam zło :.Był to czarny człowiek pozbawiony twarzy,silny,cuchnący,wstrząsający człowiekiem jak porażenie prądem,siejący grozę i przerażenie.Bardzo długo bałam się tej czyhającej w najciemniejszych zakamarkach postaci tym bardziej,że 30 lat wcześniej na tych torfowiskach pod drzewem zamarzł młody chłopak,który przyjechał ze stolicy do cioci na wieś.Po drodze nieco wypił i w ciemnościach zabłądził.Rano,kiedy go znaleziono trzymał jeszcze nieco ciepła pod pachami.Wokół roztaczały się zamarznięte błądzące ślady,a do domu brakowało mu zaledwie 300 metrów.
OdpowiedzUsuńTak sobie myślę ,że w żadnym horrorze nie spotkałam bardziej przerażającej postaci.I tak chyba do dzisiaj postrzegam zło.Ono wciąż istnieje i wciąż boję się go .
kotun3@o2.pl
Wprawdzie już po konkursie ale ponieważ jestem szczęśliwą posiadaczką Pani książki to i tak się dopiszę :o) Jak byłam mała najbardziej bałam się mojej siostry, zresztą mam wrażenie, że to trwa do dzisiaj. Siostra jest trzy lata starsza i zimą kiedy paliło się w piecu kazała mi siadać na szufli do węgla twierdząc, że musi mnie wsadzić do pieca bo jestem córką Michalinki. Palenie w piecu to był zapewne wątek z "Jasia i Małgosi" może dla mojej siostry zabawny ale dla mnie straszny. Michalinka natomiast była niepełnosprawną, biedna kobietą, która mieszkała w suterynie domu obok. Teraz jako osoba dorosła patrzę na to inaczej ale wtedy byłam przerażana i jeszcze jako nastolatka biłam się z myślami czy przypadkiem nie jest to prawda. Czekam na następną książkę :o) Pozdrawiam :o)
OdpowiedzUsuńA ja się bałam gęsi :)
OdpowiedzUsuń