"Tak się tworzy pod Tatrami..."
Katarzyna Targosz wywiad i konkurs
Katarzyna Targosz zadebiutowała kilka tygodni temu powieścią
zatytułowaną „Wiosna po wiedeńsku”. Trzydziestodwuletnia kobieta, mama, żona postanowiła
pokazać nam, jak wygląda austriacka stolica na kartach swojej pierwszej
książki. Prowadzi stronę internetową: http://www.katarzynatargosz.pl/ , na którą serdecznie zapraszam w imieniu autorki,
posiada też profil na facebooku: https://www.facebook.com/targosz.katarzyna
. Imała się różnych profesji: pracowała jako modelka, zajmowała się
stylizacją, jednak utrwalanie ulotnych chwil za pomocą aparatu fotograficznego
i pisanie stały się jej największą miłością. Przebywała między innymi w
Wiedniu, gdzie odbywała praktyki studenckie, w Krakowie, gdzie spędziła wiele
lat, by wreszcie osiąść na jakiś czas w otoczeniu polskich gór. Aktualnie
bowiem tworzy kolejnych literackich bohaterów w Bukowinie Tatrzańskiej, gdzie
mieszka wraz z mężem i synkiem. Jak to się stało, że postanowiła pisać, czy
tworzenie od podstaw książki jest łatwym zadaniem oraz jak przyjmują jej
literackie próby najbliżsi postanowiłam zapytać Katarzynę Targosz.
Piszesz na swojej stronie internetowej, że literatura od
zawsze istniała w Twoim życiu, czy możesz powiedzieć nam coś więcej na ten
temat? Czy ktoś zaszczepił w Tobie miłość do słowa pisanego, czy sama odkryłaś,
że kochasz literki?
Zwyczajnie, zawsze lubiłam
pisać. Nie zastanawiałam się nigdy głębiej na tym, skąd to się wzięło. W mojej
rodzinie wszyscy byli uzdolnieni twórczo. Dziadek śpiewał w operze. Mama maluje
obrazy. Widocznie w każdym pokoleniu musimy mieć jakiegoś artystę z innej
dziedziny.
Co się zaś tyczy wychowania, to faktycznie, jeden z pierwszych nakazów jaki pamiętam z dzieciństwa brzmiał: „Książki trzeba szanować!” W moim domu rodzinnym książki traktowano z dużą estymą. Były czymś takim „ach!”. Nie wyrosłam wprawdzie przez to na mola książkowego, ale ten szacunek i podziw dla książek we mnie pozostał. Może dlatego nie mam w ogóle przekonania do e-booków. Wiem, że są znakiem czasu, jednak dla mnie książka to coś z pachnących drukiem (lub starością) kartek, namacalny twór opatulony okładką. I z tej przyczyny prawdziwą radość z wydania mojej pierwszej powieści poczułam, gdy pierwszy raz trzymałam ją w ręku; gdy mogłam przerzucać jej karty, obracać ją w dłoniach. To wreszcie była KSIĄŻKA, a nie ciąg liter na ekranie komputera.
Co się zaś tyczy wychowania, to faktycznie, jeden z pierwszych nakazów jaki pamiętam z dzieciństwa brzmiał: „Książki trzeba szanować!” W moim domu rodzinnym książki traktowano z dużą estymą. Były czymś takim „ach!”. Nie wyrosłam wprawdzie przez to na mola książkowego, ale ten szacunek i podziw dla książek we mnie pozostał. Może dlatego nie mam w ogóle przekonania do e-booków. Wiem, że są znakiem czasu, jednak dla mnie książka to coś z pachnących drukiem (lub starością) kartek, namacalny twór opatulony okładką. I z tej przyczyny prawdziwą radość z wydania mojej pierwszej powieści poczułam, gdy pierwszy raz trzymałam ją w ręku; gdy mogłam przerzucać jej karty, obracać ją w dłoniach. To wreszcie była KSIĄŻKA, a nie ciąg liter na ekranie komputera.
Dużo podróżowałaś, czy gdybyś dzisiaj miała możliwość wyboru
miejsca zamieszkania wybrałabyś Wiedeń, Bukowinę Tatrzańską czy może Kraków?
Chciałabym móc odpowiedzieć, że
zdecydowanie Kraków. Bo Kraków jest moim miejscem na ziemi. Krakowowi
zawdzięczam bardzo wiele. Między innymi to, że właśnie w tym mieście poznałam
mojego męża. Kraków mnie ukształtował, stał się częścią mnie. W Krakowie
przeżyłam najbardziej niesamowity rok mojego życia. A także wiele innych
dziwnych i pokręconych lat.
Planuję któregoś dnia tam
powrócić, ale przyznaję, że nie jest to proste, bo im dłużej mieszkam na
Podhalu, tym bardziej tu wrastam. A im człowiek starszy, tym trudniej otworzyć
się na zmiany, choćby nawet te upragnione.
Wiedeń również uwielbiam, kiedyś
myślałam, że chcę mieszkać tylko tam. Ale kiedyś byłam wolnym duchem, bez
rodziny, bez zobowiązań. Teraz, gdy mam syna, chcę żeby wychowywał się on
jednak w ojczyźnie, mimo że nie jest tu różowo. To jakiś taki szaleńczy
patriotyzm z mojej strony, bo przecież wszystko, co się dzieje w naszym kraju,
przemawia za tym, żeby stąd uciekać.
Studiowałaś hotelarstwo w Szwajcarii, w Krakowie geografię,
na praktyki trafiłaś do Wiednia, opowiedz nam o tym cos więcej. Nie każdy ma
możliwość obcowania z kulturą innego kraju, jakie różnice zauważyłaś między
Polakami a Szwajcarami czy Austriakami? Czy łatwo było żyć z dala od rodzinnych
stron?
Lubię różnorodność, lubię
odmiany, lubię nowe wyzwania, lubię kolekcjonować doświadczenia. Do tego
uwielbiam podróże. Poznawanie nowych miejsc, odmienne style życia, różnice
kulturowe – to wszystko było dla mnie fascynujące.
Oczywiście – zawsze jest
tęsknota. Ale, co ciekawe, po powrocie z Wiednia, to w Polsce przez pewien czas
czułam się obco. Jakbym jedną nogą była tu, a drugą tam. W Austrii tęskniłam za
rodzinnym krajem, a tutaj marzyłam o powrocie do Austrii. Tak się podobno
często zdarza emigrantom. Takie rozchwianie, zatracanie poczucia przynależności.
Właściwie to uważam, że najzdrowsze jest mieszkanie całe życie w jednym
miejscu, głębokie zapuszczenie korzeni. To daje człowiekowi solidne życiowe
podstawy. Obserwuję to u górali. Ale taki tryb życia nie jest na pewno dla każdego.
Mnie zawsze „nosiło”.
Co do różnic, to Szwajcaria jest
zamknięta, ksenofobiczna; za to Austria wręcz przeciwnie. W Austrii Polak może
się poczuć całkiem swobodnie. Nie jest tam dalece inaczej niż u nas, tylko
czyściej, bogaciej, ładniej, bardziej światowo. Ale, muszę zaznaczyć, że ja
mówię o moich doświadczeniach sprzed ponad dziesięciu lat.
"Pod ulubioną wiedeńską spalarnią śmieci."
Dlaczego akurat Wiedeń wybrałaś na miejsce akcji swojej
pierwszej powieści?
Zadano mi już kiedyś to pytanie,
a odpowiedź na nie jest bardzo prosta. Nie wybrałam Wiednia. To było w drugą
stronę. To z Wiednia i czasu jaki tam spędziłam wypłynęła cała historia. Wiedeń
był inspiracją dla tej powieści, ona jest na wskroś wiedeńska, przepełniona
klimatem tego miasta. I właśnie w tym miejscu muszę sprostować coś, co
powiedziałam poprzednim razem, odpowiadając na podobne pytanie. Stwierdziłam
wtedy, że z perspektywy czytelnika nie ma większego znaczenia, czy byłby to
Wiedeń, czy jakakolwiek inna europejska stolica. Po zastanowieniu myślę jednak,
że określone miejsce ma wielkie znaczenie. Pokazują mi to moje kolejne
powieści, z których każda jest zamknięta w ramy konkretnej lokalizacji. I każda
z tych lokalizacji nadaje danej książce zupełnie inny klimat. Tak, atmosfera danego
miejsca (bo piszę tylko o miejscach, które dobrze znam) przenika powieść i
kształtuje ją.
Który ze stworzonych przez Ciebie bohaterów jest Ci
najbliższy?
Zależy czy pytasz o bohaterów
„Wiosny po wiedeńsku”, czy o postaci ze wszystkich moich książek. Jeśli brać
pod uwagę wszystkie powieści, jakie do tej pory udało mi się napisać, to jest
to Przemek z mojej drugiej książki, którą czytelnicy będą mieli okazję
przeczytać za kilka miesięcy. Ogromnie go lubię, pewnie po części dlatego, że
miałam też wiele sympatii dla realnie istniejącego pierwowzoru tej postaci. To
był (mam nadzieję, że nadal jest) człowiek maksymalnie optymistycznie nastwiony
do życia.
Większość moich bohaterów jest
inspirowana osobami z rzeczywistości, ich cechami. Myślę, że moja większa lub
mniejsza więź z poszczególnymi bohaterami wynika po części właśnie z mojego
osobistego stosunku do ich pierwowzorów.
Jeśli natomiast ograniczyć
odpowiedź do bohaterów „Wiosny po wiedeńsku”, którą każdy może już przeczytać,
to – myślę, że zaskoczę – moją ulubienicą jest Alicja. To postać pojawiająca
się właściwie pod koniec książki, ale tak brawurowa, że zwyczajnie mnie
zawojowała. Podoba mi się jej zaradność, odwaga, przebojowość. Podoba mi się,
że – odmiennie od reszty bohaterów – nie ma problemów ani nie szuka ich na
siłę. To bardzo klarowna postać, mniej złożona niż pozostali przyjaciele
Katariny.
Jak odbierana jest Twoja powieść? Czy czytelnicy chwalą ją,
znajdują w niej to, co miałaś nadzieję, że zostanie przez odbiorców
dostrzeżone?
Mam to szczęście, że mogę
cieszyć się bardzo pozytywnym odbiorem „Wiosny po wiedeńsku”. Wiadomo, że są
różne gusta i nie ma czegoś, co jest „dla wszystkich”, a jak do tej pory nie
zdarzyło mi się usłyszeć negatywnej opinii na temat książki, czy to od
recenzentów, czy to od czytelników. Pojawiło się wiele recenzji, z których
tylko w jednej autorka przyznaje, że książka nie wpisała się w jej upodobania,
ale także chwali i poleca osobom, które lubią tego typu literaturę.
Natomiast bardziej niż pozytywne
recenzje, cieszą mnie spontaniczne opinie czytelników. Wiadomo, że recenzja
jest tworem przemyślanym, ukształtowanym; natomiast gdy dostaję maila:
„Czytałam całą noc, nie mogłam się oderwać, rewelacja!” albo „Chcę już drugą
część!”, to serce skacze mi z radości. To był chyba mój główny cel – dostarczyć
rozrywki czytelnikom, pozwolić im na chwilę oderwać się od szarej
rzeczywistości, sprawić by ulecieli do pięknego Wiednia Katariny, zaprzyjaźnili
się z bohaterami i wraz z nimi przeżywali całą historię.
Co myślisz o spotkaniach autorskich, czy uważasz, że kontakt
z czytelnikiem jest ważny dla obu stron, że może przynieść korzyści nie tylko
odbiorcy książki, ale też jej autorowi?
Myślę, że głównie autorowi. Mi z
pewnością przynosi korzyści. Do tego radość i ekscytację. Uwielbiam spotkania
autorskie. Ogólnie lubię spotkania z ludźmi, poznawanie nowych osób,
najróżniejsze wydarzenia. A spotkanie autorskie jest wydarzeniem szczególnym,
podczas którego wszyscy zanurzają się w stworzony przeze mnie świat z powieści.
To sprawia, że przenosi się on z kartek książki w rzeczywistość, tak jakby
bohaterowie powieści siedzieli tam obok nas. To przynosi nowe inspiracje, jest
niesamowitym doświadczeniem. Dodatkowo takie spotkania bywają bardzo
zaskakujące. Pytania z widowni czasami są całkiem nieprzewidywalne. Opinie i
wnioski – bezcenne. Kontakt oko w oko z czytelnikami jest czymś wyjątkowym.
"W miejscu akcji następnej powieści."
Uważasz, że na polskim rynku wydawniczym jest miejsce dla
każdego piszącego człowieka, bo według mnie jest jednak za mało osób
czytających, a zbyt wiele tych, którzy chcą pisać.
Nie każdy powinien pisać. Tak
samo, jak nie każdy powinien leczyć ludzi, sterować statkiem, tresować
zwierzęta, itd. Wszyscy mamy swoje ograniczenia, ale też uważam, że wszyscy
mamy jakieś talenty. Jedni bardziej przyziemne, inni bardziej wzniosłe. Klucz to
odkryć swój talent i za nim podążać. Trzeba umieć realnie oceniać swoje
umiejętności, bo jeśli będziemy robić coś na przekór naszym predyspozycjom, to
zwyczajnie nie będzie nam to wychodziło.
W przypadku literatury
popularnej powinno być tak, że rynek weryfikuje kto pisze, a kto nie.
Teoretycznie kiepska książka powinna mieć kiepską sprzedaż, a wybitna stać się
bestsellerem. Niestety, nie zawsze tak jest. Bestsellerem czasem staje się coś,
co jest po prostu dobrze promowane, a wiele bardzo dobrych książek leży
ukrytych na najniższych półkach w księgarniach i nikt nawet nie wie o ich
istnieniu.
Czy rodzina Cię wspiera w Twoich zamierzeniach, akceptuje
bezkrytycznie to, co napiszesz? Kto jest pierwszym recenzentem Twoich tekstów?
Sformułowanie „akceptuje bezkrytycznie”
kojarzy mi się z sytuacją, gdy tworzę beznadziejne książki, a rodzina głaska
mnie po głowie i mówi: „Jest super.”. Nie twierdzę, że jestem wybitną pisarką i
nie aspiruję do tego miana, ale – przywołując to, co powiedziałam przed chwilą
– staram się realnie oceniać swoje umiejętności i uważam, że piszę dobrze. Nie
tworzę powieści wiekopomnych lub takich, które mogą stać się czymś głośnym i
przełomowym. Piszę powieści lekkie, rozrywkowe, które – co już wiem na
przykładzie „Wiosny po wiedeńsku” – dostarczają czytelnikom wiele radości i wzruszeń.
I rodzinie, tak jak i innym, „Wiosna…”
się bardzo podobała. Dla moich bliskich moje książki mają dodatkowy wymiar,
ponieważ mogą w nich znaleźć postaci, miejsca czy sytuacje, które są im
znajome.
Natomiast nie zdradzam rodzinie
treści książek przed ich wydaniem. Wyjątkiem jest mój mąż, który jest zawsze
moim pierwszym czytelnikiem, a jego uwagi są dla mnie niezwykle cenne. Raz
nawet podrzucił mi pomysł - dotyczyło to właśnie mojej pierwszej powieści - który
był absolutnie rewelacyjny. Ale nawet jemu nie daję do przeczytania powieści
będącej w trakcie pisania. Dopiero taką, którą uważam za skończoną.
Czy pisało się „Wiosnę po wiedeńsku” równie szybko, jak się
ją czyta? Czy któryś z bohaterów przysparzał Ci może trudności, nie chciał być
taki, jakim Ty próbowałaś go stworzyć? Twoje postaci są przecież specyficzne,
kontrowersyjne, nie dają się zaszufladkować…
Tak, można powiedzieć, że nawet
bardzo szybko (jeśli nie liczyć dziesięciu lat, które minęły od dnia, w którym
pomysł na tę książkę wpadł mi do głowy). Gdy już się za nią na serio zabrałam,
to skończyłam w niecałe dwa miesiące.
Moi bohaterowie są faktycznie
nieprzewidywalni i żyją własnym życiem. Często mnie zaskakują, czasami bywają
dla mnie zagadką. Na przykład niemal do ostatnich stron powieści nie wiedziałam
kim jest Facet w Kapeluszu. Cwaniak, nie chciał się ujawnić.
Nie wiedziałam też, że Irmina okaże się taką świnią.
Nie wiedziałam też, że Irmina okaże się taką świnią.
Nie jest natomiast dla mnie
problemem to, że bohaterowie są inni niż zamierzałam. To wręcz nieuniknione.
Nawet nie staram się ich sobie planować. Traktuję ich jak żywych ludzi,
przyjaciół, których akceptuję takimi, jakimi są. Pozwalam im na ich poczynania,
obserwuję ich, podążam za nimi.
Często jest tak, że dochodzę do
jakiejś kluczowej sceny, a bohater nagle wycina mi numer i postępuje zupełnie
inaczej niż przewidywałam. Doświadczam tego szczególnie teraz, przy pisaniu
trzeciej powieści, w której całkiem nie wiadomo kto jest kim. Ja tego także nie
wiem. Ale już zdążyłam ogromnie polubić te postaci za ich tajemniczość i
niepokorność.
Wyjątek od tej reguły stanowili
bohaterowie mojej drugiej książki, ale całe jej tworzenie było dla mnie
wyjątkowe pod każdym względem i mam nadzieję, że za kilka miesięcy, przy okazji
jej publikacji, będziemy miały okazję o tym szerzej porozmawiać.
Piszesz w tej książce o przyjaźni, czy uważasz, że prawdziwa
przyjaźń istnieje, że ludzie naprawdę potrafią bezinteresownie pomagać innym,
wspierać ich i nie zazdrościć im?
Chcę w to wierzyć, choć
obserwując świat mam wrażenie, że przyjaźń ma się coraz gorzej. Myślę, że nawet
częściej zdarzają się przypadki bezinteresownego pomagania innym, takie
spontaniczne, jednorazowe gesty. Utrzymanie trwałej, stałej przyjaźni na dobre
i na złe jest już trudniejsze. Szczególnie właśnie na dobre. Pomagając,
wspierając kogoś w trudnych chwilach dajemy także coś sobie. Czujemy się lepsi,
wspaniałomyślni. Ale obserwując sukcesy znajomych, ilu z nas potrafi się razem
z nimi z nich szczerze cieszyć?
Bohaterki moich powieści mają pewne
wspólne cechy. Jedną z nich jest to, że nie mają dziesiątków znajomych, a kilku
naprawdę bliskich, wypróbowanych przyjaciół, na których mogą liczyć.
Odzwierciedlają tym w pewnym sensie moje przekonanie, że lepiej mieć, choćby
nawet i jednego, szczerze oddanego przyjaciela, niż liczne towarzystwo, które
tak naprawdę ma nas gdzieś. Jedną z najważniejszych dla mnie spraw w życiu jest
prawdziwość. Tym mianem określam wszystko, co jest przeciwieństwem sztuczności,
udawania, pozorów. Szkoda mi czasu i siebie na fałszywe przyjaźnie.
"Z moim największym spełnionym marzeniem."
Jaką mamą jest Katarzyna Targosz? Czy starasz się oswajać
swoje dziecko z literaturą, czy uważasz, że jeszcze na to za wcześnie?
Staram się być jak najlepszą.
Ale wychowywanie dziecka to najtrudniejsze zadanie w życiu. Nie mówię tu o
zajmowaniu się maluchem, które też często bywa niełatwe, ale właśnie o
wychowaniu – czyli o kształtowaniu człowieka. To jak balansowanie na linie. Ile
zasad, a ile swobody? Które własne przekonania powinnam dziecku wpajać, a które
nie? Ile pomocy, a ile samodzielności? Ile razy przytulić i pocieszyć, a ile
razy mówić: „wstawaj, nic się nie stało”? I tak dalej… To jest właśnie to
balansowanie na linie. I często osuwa mi się z niej stopa.
A dzisiejszy świat nie ułatwia
zadania. Ja wyznaję tradycyjne wartości, tradycyjny podział ról między płciami,
tradycyjny model rodziny. Ale, gdy syn pójdzie do przedszkola mogą powiedzieć
mu, żeby ubrał spódniczkę i pomalował paznokcie. A gdy pójdzie do szkoły
usłyszy, że nie ma świąt Bożego Narodzenia, jest tylko Gwiazdka… Jest obecnie
straszne parcie na pranie dzieciom mózgów, na promowanie ideologii chorych i
szkodliwych, na wymazanie wiary katolickiej. To mnie przeraża. I tym większa
odpowiedzialność na mnie ciąży, by dobrze wychować syna w tym szalonym świecie.
Co do zaszczepiania upodobań, to
absolutnie tego nie robię. Zostawiam synowi pełną swobodę. Chcę, by sam
wybierał swoje pasje i zainteresowania, swoją drogę. Jednak syn i tak przejmuje
moje upodobania, obserwując mnie. Przejawia na przykład wielkie zainteresowanie
fotografią, bo od zawsze widział mamę ciągle robiącą zdjęcia. Ostatnio zaczął
także „czytać” książeczki, opowiadając sobie i swoim zabawkom, co widzi na
obrazkach.
O czym marzysz?
Pierwsza myśl – o niczym. Ale to
brzmi strasznie. Tym bardziej, że jestem osobą, która nie potrafi żyć bez
marzeń, aspiracji, sięgania wyżej i dalej. Tyle, że wszystkie moje marzenia się
już spełniły – zarówno te wielkie, życiowe, jak i te błahe, głupie wręcz. Moje
życie pokazało mi, że prędzej, czy później marzenia się spełniają, więc teraz
bardziej pragnę niż marzę. Określenie „marzyć” zawiera w sobie pewną dozę
nieprawdopodobieństwa, bujania w obłokach, a ja wiem, że to wszystko czego
pragnę jest realne. Dlatego w pewnym sensie mogę powiedzieć, że o niczym już
nie marzę. Za to, jak każdy, mam wiele pragnień.
Pragnę przede wszystkim dobrego
życia dla mojego syna. Pragnę, żeby był prawym, głęboko wierzącym człowiekiem.
To dla mnie najważniejsze na świecie.
Pragnę szczęścia naszej rodziny;
tego, żebyśmy zawsze tak mocno się kochali.
No i pragnę nadal pisać.
Rozwijać się jako pisarka. Zdobywać coraz więcej czytelników. Pragnę nowych
natchnień i jak najmniej kryzysów twórczych (które mnie niestety nie omijają).
A także pragnę mieszkania, które
miała bohaterka mojej drugiej książki.
Czy zdradzisz nam, jakich bohaterów spotkamy w Twojej
kolejnej powieści? Kiedy pojawi się na półkach księgarń?
Chciałabym, aby pojawiła się jak
najszybciej, bo jestem osobą niecierpliwą. Niestety to nie zależy ode mnie.
Wydawca wstępnie planuje początek przyszłego roku.
Co już mówiłam kilkakrotnie przy
różnych okazjach – następna książka, jest dla mnie najważniejsza w mojej
twórczości, dlatego nie mogę się doczekać jej publikacji. Jestem niezmiernie
ciekawa reakcji czytelników. Ci, którzy oczekują czegoś podobnego do „Wiosny po
wiedeńsku” mogą zostać zaskoczeni. Tak, są pewne podobieństwa (jak choćby to,
że główną bohaterką jest również singielka mieszkająca w wielkim mieście), ale
ogólny klimat i wydźwięk powieści są zupełnie inne.
Co do bohaterów, to wspominałam
już o optymistycznym i zabawnym Przemku. Stanowi on przeciwwagę dla pozostałych
mężczyzn występujących w tej historii. Bowiem pozostali są mocno tajemniczy.
Zresztą tacy pojawiają się w każdej z moich książek. Chyba mam słabość do
tajemniczych facetów.
KONKURS:
Zabawa zaczyna się dzisiaj, 7 lipca i potrwa do 14 lipca, do godziny 23:00.
Fundatorem nagrody jest Wydawnictwo JanKa i Katarzyna Targosz.
Wystarczy odpowiedzieć na pytanie konkursowe, przygotowane przez autorkę książki i zostawić swój adres e-mail w komentarzu. Do wygrania będzie egzemplarz "Wiosny po wiedeńsku". Możecie polubić profil autorki na facebooku, możecie rozpowszechniać informację o konkursie, dodać mój blog do ulubionych, itd.
PYTANIE Katarzyny Targosz:
Jak już mówiłam, miejsca są bardzo ważne w mojej
twórczości. Każda z moich powieści jest nierozerwalnie związana z jakąś
lokalizacją, nadającą opowieści unikalny klimat; bo każda z powieści powstała w
oparciu o jakąś konkretną lokalizację, która przyniosła mi inspirację.
Dla mnie takim miejscem...jest moje miasto rodzinne...nie jest to metropolia i właśnie dlatego ma swój urok...jest to miejscowość w której się wychowałam, spędziłam najcudowniejsze chwile swojego dzieciństwa. Do końca życia będę pamiętać zabawy na podwórku przed blokiem: zabawy w dom, namioty z koców, zabawa w chowanego, w ganianego...Tutaj chodziłam do szkoły, zdałam maturę ...Do tego jest pięknie położona...lasy...rzeka...zalew..świeże powietrze i właśnie nim uwielbiam oddychać...Przedbórz ( woj łódzkie ) - to jest moje najważniejsze miejsce na ziemi :-) karolina_23-1985@o2.pl
OdpowiedzUsuńMoim magicznym miejscem, jest plaża nad zalewem. Tam po raz pierwszy spotkałam swoją drugą połówkę. Tam zawsze wracam, często wieczorem, gdy nie ma już zgiełku i tylu turystów. Uwielbiam patrzeć w gwiazdy, które odbijają się w tafli wody,ogarnia mnie wtedy spokój i nie myślę o trudach codzienności. W moim miejscu czas się zatrzymuje, pory roku tracą dla mnie znaczenie i myślę wyłącznie pozytywnie. Taki lekki paradoks :) bo panicznie boję się głębokiej wody. kasiakucik6@interia.eu
OdpowiedzUsuńA ja właśnie odnalazłam swoje miejsce na ziemi i realizuję największe moje marzenie - wysoko w górach, z dala od ludzi, w kontakcie z dziewiczą przyrodą rośnie nasz mały letniskowy domek. Będę w nim spędzać wakacje (jak dobrze, że wybrałam taki zawód) i do woli rozkoszować się ciszą oraz pięknem przyrody i mojej ukochanej literatury. Obowiązkowo jest w nim miejsce na kominek i regał z ksiązkami. Zimą - przy cieple kominka a latem na tarasie przed domem, to moje miejsce na ziemi: w połaczeniu z ksiązkami do szczęścia nie potrzeba mi więcej nic.
OdpowiedzUsuńiwona067@gmail.com
Moje miejsce na ziemi...Zakopane...mam miłe wspomnienia związane z ta miejscowością:) otóż z wakacji w górach przywieźliśmy w brzuchu naszą córkę:) a poza tym uwielbiam góry, klimat, widoki,zmęczenie po wędrówkach...gdybym mogła się tam przeprowadzić...bez zastanowienia się pakujemy i jedziemy:) gosiaa10@buziaczek.pl
OdpowiedzUsuńMam trochę takich swoich miejsc. Czasem potrzebuję oddechu, samotności, przyrody, lasu, wyciszenia – wybieram wtedy matemblewskie zacisza przy Sanktuarium Matki Boskiej Brzemiennej. Wydeptuję ścieżki, siadam przy figurze Maryi, spaceruję przy ołtarzu papieskim Mariana Kołodzieja (który stoi na polanie, rzucając cień na las). Innym razem wybieram morze – jedziemy z Mężem na półwysep albo do Orłowa. Mamy też swoje ulubione miejsca z Synkiem – nasz "tajemniczy ogród", ulubiona ławeczka czy plac zabaw :))) lubię też wracać (w miarę możliwości) do ukochanej Turcji czy pełnego wspomnień Madrytu. Wszędzie może być miło i dobrze, wystarczy tylko pielęgnować wspomnienia :)
OdpowiedzUsuńmail: maginst@wp.pl
OdpowiedzUsuńMam tylko jedno magiczne miejsce to kamienie na łące parę kilometrów za moją wsią. Drzewa wokół nich usłyszały juz wiele historii i widziały wiele łez i uśmiechów. Tylko tam czuje ze poradzę sobie ze wszystkich i tylko tam czuje się wyjątkowa osoba mająca wielka moc słuchania i doradzania. Teraz zabieram tam męża i córeczkę są zachwyceni widokami i spokojem panującymi w naszej magicznej dolinie.
OdpowiedzUsuńMail martadaft@wp.pl
OdpowiedzUsuńMam sentyment do bardzo wielu miejsc. Na ogół mam tak, że szybko się przywiązuję - choć czy aby na pewno do miejsc? W moim przypadku jest to chyba przywiązanie do ludzi. Wracam, gdy tęsknie. To nie ważne jakie miejsce - może być zimne, może być gorące - ludzie tak łatwo się nie zmieniają, jeśli dobrze ich poznamy.
OdpowiedzUsuńTeraz, choć ciągle te "magiczne miejsca" są daleko, ja zawsze mówię, że mam po drodze - nawet jeśli to zdecydowanie okrężna droga :)
Ale i tak najbardziej, chciałabym wszystkie te miejsca przenieść w jedno... Niech będzie nawet najodleglejsze, ale niech będzie jedno.
mysia186@interia.pl
Kiedyś takim moim miejscu była polanka znajdująca się niedaleko mojego rodzinnego miejsca, lecz kiedy miejsce to zaczęło być zaniedbywane przebywanie w nim nie sprawiało już takiej przyjemności jak kiedyś. Jednakże właśnie w tym czasie przeprowadziłam się do Warszawy i tu odnalazłam swoje miejsce na ziemi. Nad Wisłą mogłabym spędzać całe dnie, niezależnie czy od strony Pragi czy po jej lewej stronie. Spacerując wzdłuż niej podjęłam wiele ważnych dla mnie decyzji. Następnie Park Skaryszewski, który całkowicie zawładnął moim sercem. To miejsce w którym mogę się wyciszyć i odpocząć. Źródłem inspiracji dla moich pomysłów jest również moja ukochana ulica Francuska, której rytm życia napędza mnie do działania. Cytując warszawskiego rapera "Warszawa da się lubić, ja ją kocham to pewne. I w ogóle, i w szczególe, i pod każdym innym względem!". Kiedy zaczęłam przyjeżdżać sama do Warszawy, chodzić na koncerty, spacerować nowymi dla mnie ulicami stolicy, poczułam w pewnym momencie, że to właśnie tu odnajdę moje szczęście i spełnienie. Intuicja mnie nie zawiodła. Warszawa krok po kroku daje mi wszystko o czym zawsze marzyłam, a serce mi podpowiada, że w żadnym innym miejscu bym tego wszystkiego nie doświadczyła.
OdpowiedzUsuńaleksandra.pienkos@gmail.com
Mam moje miejsce na ziemi. Drzewo w polach. Z dala od domów i ludzi. Od kilku lat marzę,żeby się tam wybrać na co najmniej 12 godz. Położyć się i leżeć. Tak po prostu. Sama, bez zbędbnych rzeczy. Tak od rana do samego wieczora. Ja, drzewo, cień i koniecznie wiatr.
OdpowiedzUsuńsylwiam720@gmail.com
UsuńDla mnie najważniejszym miejscem na ziemi jest mój rodzinny dom. Szczególnie teraz się to umacnia, ponieważ już kilka lat w nim nie mieszkam. To miejsce jest wyjątkowe, ponieważ to właśnie tam przeżywałam swoje dzieciństwo, to tam czułam miłość moich rodziców i tam działo się całe moje życie do póki go nie opuściłam. Wspomnienie rodzinnego domu zawsze wywołuje uśmiech na twarzy i wielką radość w sercu, dlatego jest on najważniejszym dla mnie miejscem. W dalszym ciągu wiem, że tam zawsze będę mogła wrócić, że tam w każdej sytuacji mogę liczyć na pomoc bliskich i tam zawsze odnajdę spokój. Pozostały w nim moje wspomnienia, jak wiadomo te trudniejsze ale i te przyjemne. To tam dorastałam i wychowywałam się. Teraz widuję się tam ze swoją rodziną i mogę patrzeć jak moja córeczka biega po podwórku, po którym kiedyś biegałam ja. Nie ma ważniejszego miejsca na ziemi niż ten mały domek znajdujący się w tym momencie kilkaset kilometrów ode mnie. Uwielbiam tam wracać i przywoływać wszystkie cudowne wspomnienia. :)
OdpowiedzUsuńNana923@vp.pl
Moje miejsce na ziemi...? Chyba nadal go szukam. Kilka miesięcy temu wraz z mężem i synem wyprowadziliśmy się od moich rodziców. Wynajmujemy mieszkanie, jest nam w nim dobrze, lubię tez moją miejscowość, ale ciągle nie czuję tej przynależności, tego błogiego uczucia - tak, tu jest mój dom.. mam nadzieję, że kiedyś wreszcie będe mogła powiedzieć, ze jestem pod tym względem spełniona!
OdpowiedzUsuńA póki co mam swoje dwa małe miejsca - ramiona moich Mężczyzn. I to w nich czuję się najlepiej, czuje się szczęśliwa.
Pozdrawiam, Ania
annabachor@o2.pl
Dla mnie takim miejscem jest dom mojej ukochanej cioci. Jako dziecko i nastolatka spędzałam tam każde wakacji i wszystkie najlepsze wspomnienia (do czasu kiedy poznałam mojego męża) mam właśnie stamtąd. Tam uczyłam się imprezowania, ale też odpowiedzialności i poważnego patrzenia na swoje pomału dorosłe życie. Tam też zostawiłam kawałek swojego serca...
OdpowiedzUsuńTeraz mam już swoją rodzinę i chętnie ich tam zabieram, i zawsze będę tam wracać. Moja córa ma tam swoją chrzestną i przyszywaną babcię, więc dla niej tez nie będzie to obojętne miejsce. :)
Moim magicznym miejscem jest stara tama na rzecze obok mojej wioski. Teraz już nie pełni swojej funkcji,bo już nie ma młyna i jest zapomniana przez ludzi. Jeździmy tam czesto z rodzinką na rowerze. Bierzemy koc,prowiant i spędzamy wspólnie czas. Tam też mój mąż mi się oświadczył,to takie magiczne miejsce w którym stanął czas.
OdpowiedzUsuńewaudala77@op.pl
Moim miejscem jest moja ulica w moim mieście. Tu się wychowałam, znałam każdy trzepak, każdą starszą panią z psem i każdą możliwą kryjówkę. Wyjechałam na studia, Rodzice wykupili mi mieszkanie, wróciłam. Małe drzewko, pod którym bawiliśmy się w Janka i Marusię jest teraz olbrzymim drzewem. Ja jednak dalej znam każdą panią z pieskiem, znam położenie trzepaków. Pamiętam, kiedy piorun zniszczył czeremchę. Wiem, gdzie zaparkować samochód, żeby po burzy nie stał na środku rwącej rzeki. Magiczne, może nie, ale ukochane, znajome i swojskie. Nie zamienię tego na pałace, nawet, gdybym miała taką możliwość. Tu są moje korzenie, moi sąsiedzi, moje serce i moja dusza. Mam to wszystko na co dzień i czuję się przez to szczęśliwa.
OdpowiedzUsuńbatonzo@o2.pl
OdpowiedzUsuńW moim życiu nie ma wielu miejsc, do których mogłabym czuć sentyment, bo nigdy tak naprawdę nie miałam szansy pokochania podróży, zwiedzania wyjątkowych miast czy państw. Ale to z pewnością nie jedyny powód, dla którego tak mocno związana jestem z rodzinną miejscowością.
OdpowiedzUsuńTylko raz w życiu byłam na koloniach. To były dziwne wakacje, całkowicie niespodziewane. Rano przyszła sąsiadka z informacją, że gmina finansuje wyjazd dla dzieci, trzeba się natychmiast decydować, bo ilość miejsc jest ograniczona, a początek turnusu jest za 3 dni. Rodzice się zgodzili :) Nigdy wcześniej nie wyjeżdżałam sama, ale miały też być moje koleżanki, więc byłam bardzo podekscytowana, choć i nieco przestraszona. Kolonie trwały aż trzy tygodnie (o czym na początku nie wiedział nikt ;)). Gdy przyszła chwila powrotu do domu aż mi się nogi trzęsły, a broda sama zaczęła drgać, powodując napływ łez...byłam taka wzruszona! Nie spodziewałam się po sobie takich emocji, przecież nie tęskniłam aż tak bardzo...
A jednak miejsce, w którym spędza się większość życia wbija się w serce tak trwale, że każdy powrót tam powoduje dużo emocji. Nawet gdy przeprowadziłam się do swoich czterech ścian, wciąż odwiedzając rodziców mówię, że jadę "do domu". Ta mała miejscowość niedaleko Sandomierza jest moim najważniejszym miejscem na ziemi, tam każdy znajomy kąt otula mnie opieką i daje poczucie bezpieczeństwa, budzi miłe wspomnienia i ofiarowuje chwile wyciszenia. W zabieganiu współczesnego świata takie miejsce jest niezbędne do przetrwania :)
Pozdrawiam!
edyta.cha@wp.pl