Renee Bonneau zajmuje się głównie pisaniem powieści historycznych, ale i tego typu książki jak "Requiem dla młodego żołnierza" powinna tworzyć, bo wychodzi jej to doskonale. W tej niewielkich rozmiarów lekturze zamknięta jest niesamowita i wyjątkowa historia. Historia, która uczy nas pokory, przebaczenia, zrozumienia. Pokazuje nam dwie strony medalu... Czy w kimś, kogo powinniśmy nienawidzić możemy dostrzec człowieka? Możemy okazać mu współczucie, zainteresowanie? Możemy się z nim zaprzyjaźnić?
Autorka w posłowiu zdradza nam genezę tej powieści:
"Pewnego dnia, zwiedzając klasztor cystersów Casamari w Abruzji, chodziłam po cichym cmentarzu. Mój wzrok nagle padł na nagrobek z nazwiskiem i datą. Fotografia przedstawiała młodego mężczyznę: niemiecko brzmiące nazwisko i data śmierci zdawały się mieć coś wspólnego z walkami o Monte Cassino, które znajduje się nieopodal. Ale jak wytłumaczyć obecność w tym zamkniętym przed światem miejscu, wśród grobów mnichów, gdzie nie ma miejsca dla świeckich, tego młodego żołnierza, który powinien spoczywać razem ze swoimi kolegami na wojskowym cmentarzu w Caira, u stóp góry, gdzie zginęli?"*
Byłam na Monte Cassino. Oczywiście na cmentarzu żołnierzy polskich, nie niemieckich, czy tam, gdzie pochowani są mnisi, ale wszędzie wokół panuje niezwykła atmosfera. Czujemy, że to miejsce mogłoby opowiedzieć nam wiele historii, smutnych, tragicznych, rozdzierających serce.
Książka Bonneau opowiada o niecodziennej przyjaźni włoskiego mnicha Matteo z austriackim żołnierzem, zaledwie dwudziestoletnim, który umiera na skutek ran odniesionych pod Monte Cassino. Ta więź wytworzyła się między nimi bardzo szybko i choć trwała krótko pozostawiła ślad w sercu ojca na zawsze. To on był przy tym wchodzącym dopiero w dorosłość młodym mężczyźnie w tej najtrudniejszej z chwil. Pomógł mu przejść na drugą stronę, pożegnać się ze światem i cierpieniem. Nie było to łatwe zadanie również dlatego, że w tym samym czasie Niemcy zamordowali w bestialski sposób matkę i niemalże wszystkich mieszkańców wioski, w której żyli rodzice Matteo.
Bracia z opactwa Casamari zajmowali się rannymi żołnierzami, lecz tylko on jeden znał język niemiecki i mógł rozmawiać z nimi swobodnie. Wielu z nich było już bliskich śmierci, wszyscy przed oczami mieli obraz strasznych, wojennych wspomnień, których nie sposób zapomnieć. Ojciec Matteo próbował zająć ich myśli czymś mniej traumatycznym, kierował je w stronę lat dzieciństwa, bezpiecznego domu, w ramiona matki. Skłaniał do opowiadania o zainteresowaniach, jakie mieli, o pasjach, jakim się oddawali. Prosił o historie ich małżeństw, oglądał zdjęcia dzieci. Każdy z tych ludzi miał swoją własną opowieść, każdy miewał rozterki związane z zabijaniem, nikt z nich nie był bezduszną maszyną, bez uczuć.
Franz podzielił się z ojcem Matteo okropnym przeżyciem, które i mną wstrząsnęło. Miał do wyboru zginąć lub uśmiercić polskiego żołnierza, jak on, syna, chłopca, z rozterkami zapewne podobnymi. W czasie wojny wielu ludzi traciło jakiekolwiek hamulce, stawało się bestiami, jak ci, którzy mordowali mieszkańców osady, gdzie zginęła matka Matteo. Obraz niemowląt, dzieci, kobiet, bezbronnych i niewinnych towarzyszy mi w tej chwili i nie da o sobie łatwo i szybko zapomnieć. I jeszcze ta przyjaźń, niemożliwa w tych czasach, a jednak istniejąca.
Franz, nasz dwudziestoletni Austriak wysłany na wojnę, by zabijać i włoski mnich Matteo, nastawiony pokojowo do świata i ludzi, obydwaj wierzący w Boga, spotykają się, by dostrzec w sobie ludzkie uczucia, by uwierzyć, że można wybaczyć, współczuć i wspólnie przejść przez piekło. Franz wychowany wśród dźwięków muzyki, wiolonczelista i o piętnaście lat starszy Matteo, żyjący niegdyś wśród piękna słonecznej Toskanii, tak różni, a jednak złączeni niewidzialną nicią...
Nie potrafię ubrać w słowa emocji, jakich dostarczyła mi ta książka. To jedna z tych lektur, które nas zmieniają. Dostrzegłam w niemieckich żołnierzach ludzi, uwierzyłam po raz kolejny, że nie wszyscy byli źli, bezduszni, pozbawieni uczuć. I oni mieli prawo do godnej śmierci, i oni stali się ofiarami tej wojny. Autorka nie omieszkała wspomnieć o faszystach, którzy wyjątkowo brutalnie potraktowali mieszkańców wioski, choć byli z sąsiedniej osady. Wychowali się obok siebie, a jednak byli w stanie zabić, okaleczyć, śmiać się z tego, co robili. Straszne i okrutne to wszystko, jednak opisanie tego było potrzebne. Byśmy pamiętali, byśmy rozumieli, jak niewiele dzieli nas od miłości do nienawiści. Wystarczy tylko zapomnieć o tym, że jesteśmy ludźmi.
To książka niezwykła. Dostarcza nam tematów do rozmyślań i zadumy. Zmusza do smutnych i gorzkich refleksji, ale też uczy nas przebaczenia. Język powieści nienaganny, przystępny i ciekawy, każde słowo dopracowane, na swoim miejscu. Wzrusza i ciekawi, zadziwia i dostarcza nam dodatkowych informacji, pokazuje, że nie tylko nasi rodacy byli ofiarami pod Monte Cassino.
* cytat pochodzi z książki
"Requiem dla młodego żołnierza. Monte Cassino" Renee Bonneau, Wydawnictwo Promic, 2012
Piekna recenzja, zachwyciłas mnie ksiązką:) Wpisuję na listę do przeczytania:)
OdpowiedzUsuńoch, wydaje mi się, że nie dałam rady ubrać w słowa tego, co chciałam, ale to naprawdę świetna książka
UsuńCzas nienawiści wypacza ludziom rozum, sumienie, betonuje serca. Na szczęście bywają wyjątki. Dzięki nim czasem udaje się wrócić do normalności. Ta powieść obowiązkowa.
OdpowiedzUsuńCzytałam, pisałam, ale ja nie potrafię tak emocjonalnie reagować i pisać jak Ty.
OdpowiedzUsuńŚWIETNIE napisane.
Wspaniała recenzja.
OdpowiedzUsuńW takim razie muszę przeczytać, a pobytu na Monte Casino to troszeczkę zazdroszczę ;)
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że coraz częściej będą pojawiać się książki, które będą starały się pokazywać czytelnikom, że nieważne po której stronie barykady stał żołnierz czy zwykły cywil - wielu z nich wykonywało tylko rozkazy. Oczywiście nie da się i nie można wszystkiego w ten sposób usprawiedliwiać. No ale jednocześnie takie książki pokazują, jak trudne decyzje musieli podejmować ludzie uczestniczący w wojnie. Często bardzo młodzi.
OdpowiedzUsuńP. S. Bardzo dobra recenzja.