środa, 30 lipca 2014

FRAGMENT SZCZĘŚCIE W KOLORZE BURGUNDA, Karolina Kubilus

FRAGMENT
SZCZĘŚCIE W KOLORZE BURGUNDA, Karolina Kubilus
Czy ktoś domyśla się kim jest Bandzior? Interesująca zagadka.
(...) – No nareszcie! – mruczę wrogo na dźwięk dzwonka do drzwi. Ding dong. Ding dong. Dzwonek wypełnia mieszkanie radosnym dźwiękiem.
Oznacza, że Boguś nie wziął kluczy od domu albo… chce mi zrobić niespodziankę. Na przykład powitać mnie kwiatami. Oczywiście „z okazji”, o kwiatach bez okazji już dawno zapomniałam. Moje „nareszcie” jest odpowiednio wyartykułowane i podkreślone. Pozwalam sobie na ten ton bez względu na rocznicę ślubu, która być może nakazuje większą powściągliwość słowną. Na końcu języka mam lepszy kwiatek. A nawet i całą wiązankę. Na wszelki wypadek. Liczyłam co prawda, że skrzypnięcie otwieranych drzwi złagodzi nieco ten wyrzut, ostatecznie dwie godziny spóźnienia to jeszcze wcale nie tak dużo. W przypadku mojego męża, oczywiście. W końcu musiałam sobie ulżyć! A co! Nie po to wyekspediowałam dzieci z domu, żeby siedzieć sama. W takim dniu! W takim dniu powinnam leżeć w jakimś ekskluzywnym SPA i zażywać w jacuzzi kąpieli w toni burgunda. Z kieliszkiem w dłoni, chociaż na co dzień wolę drinki niż wino. Albo leżeć sobie na słonecznej łące w tymże SPA. Z mężem u boku. SPA nie jest wcale takie drogie w porównaniu z wycieczką na Fuerteventura. I nie takie drogie, jak myśli mój mąż. Na Fuerteventura byczyła się moja koleżanka z pracy, Jola. Bez okazji. Jolę niezbyt lubię, wcale nie dlatego, że była tam, gdzie moja noga prawdopodobnie nigdy nie postanie. I też nie dlatego, że jest dziesięć lat ode mnie młodsza, chociaż to nie jest do końca sprawiedliwe. Jola generalnie nie daje się lubić. I nie jest to tylko moje odczucie. Ciekawe, czym mam zaimponować takiej Joli, która ma wszystko (oprócz dzieci) i była wszędzie (no, prawie). Ostatecznie coś mi się po piętnastu latach małżeństwa należy. Nawet jeśli wcale nie tak zgodnego. Cóż to za wyczyn przeżyć w zgodzie piętnaście lat? Ale wytrzymać z takim facetem jak mój mąż, to dopiero wyczyn! Czym nie omieszkałam pochwalić się Majce, gdy zadzwoniła rano z życzeniami. I że najbardziej życzyłabym sobie dziś kąpieli w toni burgunda. Stwierdziła, że zwariowałam. Ciekawe, czym dzisiaj Boguś mnie zaskoczy i co będzie miał na swoje usprawiedliwienie? Rano zazwyczaj wychodzi do pracy wcześniej niż ja, więc spodziewałam się, że na życzenia będę musiała poczekać. Mama życzyła nam kryształowych przeżyć na kryształową rocznicę. Bo podobno piętnasta rocznica nosi nazwę kryształowej. No cóż… Jeśli się pospieszymy, może uda się chociaż zjeść kolację we dwoje (chrzanić odchudzanie!). Popijając burgunda z kryształowych kieliszków. To jedyna kryształowa rzecz, jaką posiadam. Nie licząc serca!
– Oooo… – wydaję z siebie nieartykułowany dźwięk, gdyż postać, a właściwie postaci, w niczym nie przypominają mojego męża. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. O aż taką niespodziankę bym go nie podejrzewała.
Głos natychmiast więźnie mi w gardle. W drzwiach stoi zakopiańska owieczka, tarabaniąc w dzwonek, tuż za nią juhas. Owieczka nie przestaje dzwonić, więc w domu dźwięczy niczym cały kierdel na hali. Młodszy pomocnik bacy na drugi rzut oka jest dziwnie podobny do mego teścia. Przecieram na wszelki wypadek oczy, ale obraz nie znika. Omam bez burgunda? Owieczka w końcu odstępuje od dzwonka, napiera na drzwi i natychmiast wdziera się do mieszkania. O mały włos zostałabym stratowana we własnym progu. Od razu na dzień dobry rzuca się do całowania, trącając mnie wyjątkowo zimnym nosem. Nie wiem, jaki nos ma owca, za to wiem, jaki ma Trop, pies Majki, a właściwie Klaudii. Na szczęście juhas tylko się kłania. Jest zdecydowanie bardziej powściągliwy. Owieczka, a właściwie wcale pokaźna owca, jest biała, okrągła i włochata. I po bliższych oględzinach do złudzenia przypomina moją teściową. Która, o ile mnie pamięć nie myli, powinna teraz być w sanatorium i leczyć dolegliwości kręgosłupa. Podobnie jak teść, który cierpi na cukrzycę i nadciśnienie. Ma góralską czapkę na głowie, a w ręku ciupagę. Już chcę zapytać, czy to przebranie na karnawał, ale taktownie się powstrzymuję. Taka już jestem. Dorka twierdzi, że za dobra. Majka, że za mało asertywna. Moja mama, że jedno i drugie.
– Nie byliśmy w sanatorium, kochana, ale na turnusie rehabilitacyjnym – wyjaśnia teściowa z westchnieniem. Westchnienie najprawdopodobniej ma wyrażać ubolewanie. – A to zasadnicza różnica. Zasadnicza! Ja oczywiście wam mówiłam, tylko jak zwykle nikt mnie nie słucha. Turnus trwa dwa tygodnie, nie trzy – prostuje, gdy nieśmiało zapytałam, czy wyjechali przed terminem, co, zdaje się, związane jest z jakimiś makabrycznymi kosztami na rzecz NFZ.
Ciotka Dorki kiedyś zapłaciła majątek za podobną niesubordynację. A właściwie Dorka, bo ciotka uznała, że nie zapłaci ani grosza tym krwiopijcom. Na śniadanie ciotka dostawała na przykład plasterek kiełbaski i kromkę chleba. Gdyby nie pan Bolek, umarłaby z głodu. Pan Bolek wprawdzie nie oddawał jej swojej porcji, jak można by przypuszczać, ponieważ sam mógłby tego nie przetrwać, za to podtrzymywał ją na duchu, co jest równie ważne, jeśli nie ważniejsze. Dla ciotki Dorki okazało się ważniejsze. Pan Bolek podtrzymywał ją na duchu tak skutecznie, że z sanatorium wyjechali razem, i to do pana Bolka. Ciotka po dziesięciu latach wdowieństwa uznała, że też jej się coś od życia należy. I że dostatecznie uczciła pamięć męża. Ponownie związała się świętym węzłem małżeńskim i jest równie szczęśliwa jak w poprzednim. Może nawet byłaby bardziej, gdyby nie biodra, endoprotezy i inne dolegliwości późniejszego wieku emerytalnego. Dorka swego czasu opowiedziała nam tę historię „ku pokrzepieniu serc”, a właściwie serca, oczywiście mojego. Majka zapewne nie potrzebuje pocieszeń. Czasem tylko narzeka na nadmiar miłości Darka. O ile zazdrość można nazwać nadmiarem miłości. Moje serce po piętnastu latach rzeczywiście wymaga pokrzepienia. Może niekoniecznie ze strony Dorki, ale lepsze takie niż żadne.
– To był przepiękny ośrodek rehabilitacyjny, w dodatku z basenem i jacuzzi. Miałaś rację, jacuzzi to coś wspaniałego. Nawet nie przypuszczałam, że to takie przyjemne! A basen! – rozpływa się w zachwytach moja teściowa. – Zresztą pokażemy wam wszystko na zdjęciach. Zrobiłam trzysta zdjęć. Jak wywołam, no, oczywiście nie wszystkie, to was zaprosimy i wszystko dokładnie opowiemy. Bajka! Po prostu bajka! A jakie widoki! Czas tak szybko minął! Z chęcią zostalibyśmy dłużej, prawda Kazieńku? Mogliśmy być do obiadu, ale baliśmy się, że nie zdążymy.
– Nie zdążycie? Na co?
Spojrzenie teściowej oznacza dokładnie: „Jak możesz pytać o takie rzeczy?”. Umiem odczytywać spojrzenia. I ukrywać prawdziwe uczucia. Teściowa i teść wyglądają na niezwykle z siebie zadowolonych. Ja mniej. Nawet bardziej niż mniej, żeby nie powiedzieć wcale, bo przecież nie wypada. No i przecież staram się dostrzegać we wszystkim dobre strony. Ostatecznie nic mi nie zrobili. Byli po prostu teściami i to mnie czasem wnerwiało. Na szczęście na co dzień mieszkali dostatecznie daleko, żebyśmy nie wchodzili sobie w drogę. Moja mama jeszcze dalej, co akurat nie zawsze było mi na rękę. Gestem zapraszam, żeby weszli do pokoju.
– No, na waszą rocznicę, kochana – kwika słodko niczym prawdziwa owieczka. – Poza tym Kazieniek nie lubi jeździć po ciemku, więc wyjechaliśmy zaraz po śniadaniu. Nie gniewajcie się, że tak bez kwiatka, ale bałam się, że nie dowiozę, w górach nareszcie przymroziło. Tam przynajmniej jest zima. Mamy dla was coś innego! Góralską cytrynówkę! Nie ma nic lepszego, przekonacie się! Kazieńku, podaj mi z łaski swojej moją torebkę. Mam nawet przepis od góralki!
Czuję, jak uchodzi ze mnie powietrze. Teściowa jest w swoim żywiole. Gdy zaczyna mówić, nikt nie jest w stanie dojść do słowa. Platynowe włosy nieodmiennie zaczesuje w niewielki kok. Jest drobnej postury, podobnie jak teść, który też jest, jak na mężczyznę, niewysoki, ale za to trochę tęższy. Milczę, żeby nie wywołać nieopatrznie kolejnego tematu.
– Proszę, to dla was. – Podaje mi półlitrową butelkę w ozdobnej torebce. – Na zdrowie. Gaździna specjalnie dla was zrobiła. Coś wspa-nia-łe-go.
Proponuję nieśmiało, żeby się w końcu rozebrali. Teściowa rozwodzi się nad walorami smakowymi cytrynówki i jej dobroczynnym działaniem na organizm, więc nie słucha. Ja staram się nie słuchać jej tokowania, co okazuje się niewykonalne.
– To cudowne, że tyle czasu jesteście razem – ćwierka. – Na dobre i na złe. Poczytuję to za nasz mały sukces. Tyle małżeństw się teraz rozwodzi, coś okropnego! A ile żyje na kocią łapę! Dawniej to w ogóle było nie do pomyślenia! Ile to zależy od wychowania, prawda? Powiem więcej, dobrego wychowania! Pomyśleliśmy z Kazieńkiem, że będzie wam miło. Kazieniek tak się do was spieszył, że aż fotoradar pstryknął nam zdjęcie. Jakbym nie zrobiła już trzystu! Będziemy mieli pamiątkę. Nie wiesz, czy oni to zdjęcie przysyłają, czy tylko mandat? Kazieniek radził was uprzedzić, że przyjeżdżamy, ale przekonałam go, że zrobimy wam niespodziankę. Domofon macie zepsuty, powinniście to zgłosić. Lubicie niespodzianki, prawda? – przeskakuje z tematu na temat, trudno za nią nadążyć.
– Pasjami.
Teściowa śmieje się perliście, podając mi trochę śmierdzący owczarnią biały kożuszek. Może słabo wyprawiony.
– Ostrożnie! – piszczy nerwowo. – Prawda, że piękny? Prawdziwe cacko. Okazyjna cena, naprawdę niedrogo dostałam, za bezcen prawie, chciałam wziąć i dla ciebie, ale wydawało mi się, że będzie mały, nie uważasz?
Nie uważam. Wcale nie pragnęłam białego kożuszka śmierdzącego owczarnią. Małego czy dużego. Nie znoszę kożuszków. Podobnie jak niezapowiedzianych odwiedzin w dniu rocznicy ślubu. I kto w ogóle upoważnił tę kobietę do oceny moich centymetrów? Które podobno nie przeszkadzają Bogusiowi. Jeszcze chwila i eksploduję. Co będzie znaczyło, że wcale nie jestem za dobra. Ani za mało asertywna. Nawet jeśli kiedyś byłam. Ludzie się zmieniają. Z trudem zachowuję spokój. Z jeszcze większym trudem wieszam kożuszki na wieszaku, zdominowanym przez kurtki moich latorośli, w liczbie znacznie przewyższającej mój stan rodzinny. Zwłaszcza że dwie w tej chwili były aktualnie w użytku. Nigdy nie mogłam się doprosić, żeby przynajmniej część z nich znalazła się w szafie. Porządek w moim domu, dziwnym trafem, znikał szybciej niż marcowy śnieg.
– Lepiej zawsze zmierzyć – ciągnie dalej teściowa, nic sobie nie robiąc z gromów w moich oczach. – Zresztą jak pojedziecie do Zakopanego, to tam będzie jeszcze większy wybór. Najlepiej na rynku pod Gubałówką. Taki kożuszek jest bardzo twarzowy, spójrz. Na pewno znajdziesz coś w swoim rozmiarze.
Na pewno. Owcę w rozmiarze XXL. Tyle że wcale nie zamierzam szukać.
– Nie chcę nic mówić, ale tu i ówdzie masz, kochana, więcej niż miałaś. – Kręci głową z dezaprobatą, dłuższą chwilę taksując mnie przedtem wzrokiem. Jeszcze niech tylko coś powie na temat mojego wystającego podbródka! A właściwie tego drugiego wystającego pod nim.
– Tak to już jest… – przekonuje. – Jak się nie weźmiesz za siebie, to z roku na rok będzie coraz gorzej, wierz mi! A muszę ci powiedzieć, że ja po piętnastu latach małżeństwa byłam wciąż tak szczupła, jak na ślubie. Kazieniek do tej pory mieści się w ślubny garnitur, prawda Kazieńku? A wujek Olek, świeć panie nad jego duszą, to po sześćdziesięciu latach małżeństwa ślubny garnitur na rocznicę założył i gdyby nie umarł, to w tym roku obchodziliby 65-lecie. W tym samym garniturze. Prawda, Kazieńku? My, kobiety, mamy gorzej, w końcu to my rodzimy dzieci. Ale pamiętaj, kochana, ja też chodziłam w ciąży, też rodziłam dzieci. Jak teraz nie zadbasz o prawidłową wagę, to będzie ci coraz trudniej. Prawda, Kazieńku?
Kazieniek potakująco kiwa kilka razy głową. Zupełnie niczym aniołek z kościelnej szopki po wrzuceniu monety. Ledwo powstrzymuję słowa, które cisną mi się na język. Teściowa nareszcie milknie. Chwila spokoju okazuje się ciszą przed burzą.
– A może ty powinnaś jeść błonnik? – wyraża przypuszczenie teściowa, spoglądając na mnie badawczo. – Nie masz, kochana, problemów z wypróżnianiem? Ja, dzięki Bogu, wypróżniam się raz dziennie, Kazieniek też, a moja bardzo dobra znajoma, pani Zosia, miała z tym problemy i lekarz zalecił jej błonnik. Powiedział, że tego nie można lekceważyć. I jak ręką odjął! Może byś spróbowała…
Próbuję nie wybuchnąć. Ledwo daję radę.
– Mam nadzieję, że się nie gniewasz, że ja tak bezpośrednio, ale to z życzliwości, kochana, z życzliwości – mówi ostrożnie, zapewne na widok mojej miny. – My, kobiety, musimy się wspierać.
Wsparcie teściowej jest ostatnią rzeczą, której pożądam. Teraz i w przyszłości. Na szczęście zmienia temat:
– A właściwie to wcale nie taki mały ten nasz sukces, prawda Kazieńku? Dlaczego mamy umniejszać swoje zasługi? Boguś to złoty chłopak. Zawsze uważałam, że masz wielkie szczęście, kochana. Dobrze wychowaliśmy tego naszego syna!
Wolę nie komentować. W głowie czuję mętlik. Spowodowany niczym innym jak słowotokiem teściowej. Zwłaszcza, że dotyczył moich rozmiarów.
– Dobrze, dobrze – przytakuje teść, podając mi ciupagę, z którą nie wiem, co zrobić, więc na wszelki wypadek trzymam ją w ręce. Ostatecznie można jej użyć w samoobronie. Bądź ataku, w przypadku kolejnej insynuacji teściowej. Góralska czapka z wdziękiem spoczęła na półce.
– Coś kiepsko wyglądasz, kochana. Czy mi się wydaje? – świergocze mama Bogusia, a teść jej wtóruje.
Nie dementuję. Jak ma wyglądać żona świętująca piętnastą rocznicę ślubu z teściami? Gorzej niż sklapnięta róża. Za to teściowa wygląda kwitnąco. Podkreślone różową pomadką usta jej się nie zamykają. Tylko od czasu do czasu żąda potwierdzenia swoich słów od Kazieńka, szturchając go w bok, gdy potwierdzenie nie jest odpowiednio wyraziste. Dopiero po jakiejś chwili rozgląda się zaniepokojona, odkrywając nieobecność Bogusia. Rychło w czas!
– Sama jesteś? A gdzie to się podziewa nasz syn? – Po raz kolejny mierzy mnie badawczym wzrokiem, jakbym co najmniej go zamordowała i starannie zatarła dowody zbrodni. Z ciupagą w ręce prawdopodobnie świetnie pasowałam do jej wyimaginowanego wizerunku.
– W pracy – odpowiadam obojętnie. Na tyle obojętnie, na ile pozwalają mi moje skołatane nerwy. Powinnam dodać jeszcze „jak zwykle”, ale uznaję, że nie będę rozwijać tematu. Dla dobra wszystkich. I swojego najbardziej.
– W pracy? Coś podobnego! Słyszysz, Kazieńku? W pracy! – Teściowa z ubolewaniem kręci głową. Ubolewanie odczytuję jako cień współczucia. Odwdzięczam się cieniem cieplejszego spojrzenia. – O tej porze w pracy… I to dzisiaj! W dniu rocznicy! Biedactwo…
Biedactwo? Jeśli ktoś tu jest biedactwem, to chyba ja! Niestety, o mnie nikt nie myśli! Liczę w myślach do dziesięciu, żeby nie wybuchnąć. Z trudem maskuję prawdziwy stan ducha. W końcu przybieram obojętny wyraz twarzy. Owieczka i juhas, chwilowo pozbawieni futer, umościli się wygodnie na fotelach i zażądali herbaty, dzięki czemu mogłam umknąć do kuchni. Wolniutko wyjmuję dwie filiżanki, ciesząc się z chwilowego kuchennego azylu. Na co dzień nie piję w filiżankach, wolę konkretną zawartość kubka. Im większy, tym lepszy. Nawet gwizd czajnika nie jest w stanie zagłuszyć moich myśli. Powinnam sprostować, że jednak nie do końca dobrze wychowali tego swojego Bogusia, który teraz jest moim Bogusiem, i który to Boguś nawet w dniu rocznicy ślubu ma gdzieś punktualność, kwiaty, inne niespodzianki i swoją żonę. Taktownie jednak milczę.
– A nie masz zielonej? – krzywi się teściowa, spoglądając krytycznie na nazwę herbaty na przyczepionym do sznureczka kolorowym kartoniku, gdy stawiam przed nimi parujące filiżanki.
Liczę w myślach do dziesięciu. Przy dziewięciu złość przechodzi. Celuję pilotem w odtwarzacz, może chociaż muzyka zagłuszy teściową. Ciastek nie podaję, teść ma cukrzycę. Jak tak dalej pójdzie, ja za chwilę będę miała zawał. Albo nerwicę żołądka. Zrezygnowana siadam obok.
– My z Kazieńkiem pijemy ostatnio tylko zieloną. Zielona herbata jest najzdrowsza. Tobie też radzę. W ogóle powinnaś, moja droga, zmienić nawyki żywieniowe. Czy wiesz, że w Chinach zielona herbata uważana jest za napój uzdrawiający? Zapobiega…
Nie mam ochoty wysłuchiwać, czemu zapobiega zielona herbata. Na pewno nie rozkładowi pożycia małżeńskiego. Niech sobie Azjaci piją to zielone paskudztwo! Albo teściowa z teściem. Sama wiem, że jest zdrowa i na pewno kiedyś dojrzeję, żeby ją pić. A nawet polubić. Tyle że nie za namową teściowej. Namowy teściowej przynoszą dokładnie odwrotny skutek. Uwielbiam herbatę z imbirem, równie zdrową.
– Słucham? Przepraszam, zamyśliłam się – w ostatniej chwili domyślam się, że teściowa o coś pytała, na co niezbicie wskazuje wbity we mnie wzrok.
– Pytałam, kiedy wyjeżdżacie – uśmiecha się pobłażliwie. W zasadzie mogłabym zapytać o to samo. Ale z grzeczności nie pytam.
– W drugim tygodniu ferii.
Teściowa z dezaprobatą kręci głową.
– Niedobrze, największy najazd na Zakopane jest właśnie w ferie. W Bukowinie jest spokojniej, mniej turystów. Nie wiem, czy dobrze zrobiliście, że wybraliście Zakopane… W środku sezonu. No, ale wasza sprawa…
Próbuję tłumaczyć, że ferie są w różnych województwach w różnych terminach i że wcale tak dużo dzieci w obecnych czasach nie wyjeżdża. W końcu jest kryzys. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, kryzys. Zresztą teraz też, o ile się nie mylę, trwają czyjeś ferie. A poza tym nie mogę zabrać dzieci ze szkoły w roku szkolnym. Teściowa jednak w ogóle mnie nie słucha, więc daję sobie spokój.
– A gdzie dzieci? – przesłuchuje mnie nadal. – Bo chyba nie w szkole o tej porze? Zamęczą je ci nauczyciele. Tyle zajęć dodatkowych! Kto to widział? Nie powinnaś na to pozwolić! Za naszych czasów…
– Nie, pojechały do kina z dziećmi mojej koleżanki – przerywam wywód. Wcale nie chcę wiedzieć, co było za naszych czasów. I co ma na myśli, mówiąc „naszych”. Jej czy moich? Prawdopodobnie nie zauważyła, że dzieli nas jedno pokolenie.
– A ty nie pijesz? – Teściowa spostrzega, że nie ma trzeciej filiżanki.
– Przed chwilą skończyłam – usprawiedliwiam się.
– A cytrynówkę schowaj, jak Boguś wróci. – Podaje mi butelkę.
– Schowam – melduję posłusznie.
– To zostałaś sama – konstatuje teściowa.
– Niezupełnie – silę się na dowcip. – Jest jeszcze Bandzior.
– Bandzior? Jaki Bandzior? Kto to jest Bandzior?
Teściowa wodzi wokół przerażonym wzrokiem. Mam wrażenie, że pragnie wskoczyć z nogami na fotel.
– Bandzior. No, Bandzior, pokaż się! – wołam w kierunku wielkiego akwarium.
Zaspany Bandzior ani myśli wyściubić nosa ze swego domku. To nie jego pora. Teściowa wznosi oczy ku niebu i na wszelki wypadek odsuwa się jak najdalej od akwarium. Może spodziewa się pytona.(...)"

2 komentarze:

  1. Tę książke przeczytam na pewno. Postać teściowej nakreślona wzorcowo. Uśmiałam się do łez.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie no, książka musi być Boska! :))) Ależ się uśmiałam! Moja Teściowa na szczęście jest zupełnie inna. Też nadopiekuńcza, gadatliwa i wszystko lepiej wiedząca, ale złota kobieta, naprawdę :)
    A Bandzior...? W pierwszej chwili pomyślałam, że pies. Ale skoro akwarium, to zobaczyłam przed oczyma rybę. No ale może to przecież być chomik, mysz, a najbardziej ucieszyłabym się, gdyby był to szczur, który szalenie Teściową wystraszy i zdegustuje ;)))

    OdpowiedzUsuń