czwartek, 31 lipca 2014

12 ważnych opowieści. Polscy autorzy o wartościach.



Bardzo podobają mi się książki wydane w serii Centrum Edukacji Dziecięcej. Moim dzieciom również przypadły do gustu. Są kolorowe, pięknie wydane, w twardej oprawie, dokładnie opisane, idealne dla szkrabów powyżej szóstego roku życia.
W tej publikacji mamy dwanaście opowiadań napisanych przez dwunastu różnych autorów. Już ze wstępu dowiadujemy się, że dzieci cenią sobie akcję, humor i wyrazistych bohaterów w książkach. Zgadzam się z tym jak najbardziej.
Dorośli z kolei mają nadzieję, że lektura będzie pouczająca, znakomita literacko, jak też "odpowiednia" dla dziecka, i z tym się zgadzam. Zdaniem autorów ta publikacja jest właśnie taka, zadowoli wymagania i młodszych, i starszych czytelników. Przekonałam się, że twórcy tej książeczki mają rację.

Opowieści dotyczą bardzo ważnych spraw, dotykają tematów, o których czasem niełatwo się rozmawia, myśli, problemów, z którymi nie zawsze dziecko potrafi sobie samodzielnie poradzić. To dobra pozycja zarówno dla nich, jak i dla ich rodziców, bo i jednych, i drugich może czegoś nauczyć.
Nazwiska autorów doskonale mi znane, tak z publikacji dla małych, ale i dla "dużych" czytelników. Anna Onichimowska poruszyła temat szczęścia. Dzieci na języku polskim zastanawiały się, kiedy były naprawdę radosne, zadowolone, gdy czuły się wyjątkowe? Jedna z dziewczynek zamyśliła się, wspominając czas, gdy czekała na małego braciszka. Inne dzieci  mówiły o dniu, kiedy dostały komputer, nauczyły się jeździć na rowerze lub o powrocie taty z pracy w Anglii. Bardzo ciekawa i pouczająca opowieść, a to zaledwie początek!
Drugie opowiadanie dotyczy uczciwości, a napisane zostało przez Agnieszkę Frączek. Jak możemy się domyślić po tytule historyjki będziemy mogli pomóc dziecku zrozumieć, że warto być uczciwym i prawym, bo dzięki temu zawsze będziemy mieli do siebie szacunek i będziemy się dobrze czuli sami ze sobą. A może nasza uczciwość zostanie nagrodzona? Kto wie...
Znajdziemy tu także słów kilka o samodyscyplinie, o pięknie, o odpowiedzialności, sprawiedliwości, o przyjaźni, miłości, odwadze, dobroci, szacunku i mądrości. A autorami tych opowiastek są między innymi: Natalia Usenko, Paweł Beręsewicz, Marcin Przewoźniak, Liliana Fabisińska czy Joanna Krzyżanek.

Całość napisana zrozumiałym dla dziecka, przystępnym językiem, czyta się szybko, dzieci są zaciekawione i uśmiechnięte. Ilustracje barwne, pełne szczegółów, doskonale dobrane do tekstu. Bardzo jestem zadowolona z tego, że mam możliwość poznawać wraz z moimi pociechami te historyjki, ponieważ wracamy do nich wielokrotnie, by w odpowiednim momencie poczytać o tym, co w danej chwili wydaje nam się ważne i aktualne. Na półce każdego dziecka przyda się taka publikacja, która wyjaśni zawiłe i często trudne do pojęcia uczucia, sytuacje, zdarzenia. Dzięki niej będzie naszym maluchom łatwiej zrozumieć zawiłości naszego świata i otaczającej dziecko rzeczywistości. To tutaj, na poszczególnych przykładach z życia wziętych nasza latorośl zacznie rozumieć te i inne pojęcia, a wszelkie tematy uważać za mniej skomplikowane, wręcz proste być może. Łatwiej też będzie radzić jej sobie z odczuciami, emocjami, jakie nią targają.




Zielona Toskania Aleksandra Seghi



Aleksandra Seghi jest autorką książek, dziennikarką, filolożką włoską. Prowadzi kilka blogów, publikuje w polskim magazynie o Włoszech. Od dziecka jest wegetarianką, preferuje zdrową, ekologiczną żywność i o tym między innymi opowiada w powyższej książce. Poznajemy za sprawą autorki Toskanię, ale z innego punktu widzenia, dzięki tej lekturze bowiem dowiemy się o wiele więcej o ekotargach, ekowioskach, segregacji śmieci, o wielorazowego użytku pieluchach, torbach ekologicznych. Zostanie nam przedstawiony zupełnie inny świat, zaznajomimy się z niepowtarzalnymi przepisami, w których używa się produktów naturalnych, pozbawionych chemii.
Autorka postara się wyjaśnić nam, jak ważne jest nasze środowisko, to, byśmy my właśnie o nie dbali, byśmy zaczęli zmiany od siebie.
"Staramy się, by sposób, w jaki żyjemy, nie zagrażał środowisku, by nie przyczyniać się do niszczenia naszej Matki Ziemi i wszystkiego, co nas otacza."[1]

Aleksandra Seghi nie narzuca nam swoich poglądów, próbuje jedynie uświadomić nam, że wpływ antybiotyków na nasz organizm jest niekorzystny. Ona sama nie stosuje leków, woli naturalne metody leczenia przeziębienia, korzysta z czosnku, cebuli, cytryny. Uświadamia nam, że warto jeździć na rowerze, prowadzić zdrowy tryb życia, stać się ekomamą.

"Pamiętajmy, że dzięki zdrowemu odżywianiu możemy mieć mnóstwo energii, sił witalnych i chęci do działania. Odpowiednia dieta może również cofnąć różne dolegliwości lub choroby, które nam dokuczają. Jednak kluczem do wszystkiego jest postawienie na ekożywność. Bez niej dzień po dniu kontynuujemy zatruwanie naszego organizmu."[2]

Przepisy na wspaniale wyglądające dania, zapewne jeszcze lepiej pachnące i smakujące, a do tego zdrowe! Autorka pisze w tak zabawny, ciekawy i pełen uroku, ciepła, sposób, że nie możemy oderwać się od opowiadanej przez nią historii. Interesujące rozmowy z niebanalnymi mieszkańcami Italii, dzielenie się własnymi doświadczeniami z niełatwego życia Polki za granicą, a także niecodzienne przepisy dla fanów zdrowego odżywiania skłonią do sięgnięcia po tę książkę nie tylko miłośników klimatów Toskanii, jej słońca, ciepła, zieleni. Myślę, że ta publikacja znajdzie wielu zwolenników.




[1] cytat pochodzi z książki "Zielona Toskania" Aleksandra Seghi, Grupa Wydawnicza Relacja, 2013, strona 9
[2] tamże, strona 10




Wyniki czyli kto wygrywa "Dzieci planety Ziemia"?

Autorka postanowiła nagrodzić tę wypowiedź:


Wszystko ma swoje dobre i złe strony. E-booków można mieć mnóstwo, zapisanych na jednym czytniku. Nie zajmują miejsca, mieszczą się w torebce. Gdy skończymy czytać jedna książkę, bez wysiłku można sięgnąć po kolejną. 
Ja jednak zdecydowanie opowiadam się za papierową książką. Taką z prawdziwą okładką, pachnącą drukiem, przy czytaniu której widzę dokładnie jak ubywa mi stron. Mogę wtedy spokojnie przygotować się na pożegnanie i delektować się każdą stroną. Łatwiej mi także odnaleźć zaznaczony cytat. ( A spisuje "Złote myśli" do zeszytu).
Po książkach wypożyczanych w bibliotece jestam w stanie ocenić czy dana pozycja była poczytna. Widać to po "zużyciu" stron. 
Tradycyjna książka jest dla mnie świętością, obiektem kultu, który darzę głębokim szacunkiem. Denerwuje się, gdy ktoś zagina strony, a juz , nie daj Boże!, pisze po kartkach. 
Często kupuję książki wyprzedawane przez biblioteki i daruję im w ten sposób drugie życie. 
Posiadam też książkę, którą dostałam od przyjaciółki 25 lat temu. Przyjaciółka nie żyje 20 lat, a ja mam książkę, którą ona dotykała, czytała, przy której płakała. 
Posiadam tez kilka publikacji z dedykacją i autografem autora. To również relikwie. A na e-booku nie da się napisać autografu.


Sylwia, gratuluję :))))



Czarownica James Patterson Gabrielle Charbonnet



Prześliczna okładka do pierwszej części sagi "Czarodzieje". Książkę czytało się naprawdę szybko, było interesująco, fabuła wciągnęła mnie od pierwszych chwil.
James Patterson jest popularnym amerykańskim autorem powieści dla młodzieży i dla dorosłych. Podobno to najlepiej zarabiający aktualnie pisarz, który wydał ponad sto książek, głównie sensacyjnych, ale też skierowanych do starszych dzieci. Wiele z nich doczekało się ekranizacji.
Gabrielle Charbonnet to również osoba, która pisze dla młodzieży, wspólnie z Pattersonem stworzyła "Niedziele u Tiffany'ego" i "Czarownicę" właśnie.
"Czarownica" to pierwszy tom cyklu, w skład którego wchodzą również: "Dar", "Ogień" i "Pocałunek". Wydawało mi się, że książka będzie podobna do innych tego typu, jakie czytałam w ostatnich latach, ale okazała się zupełnie inna. Autorzy pozwolili przemówić w niej dwójce głównych bohaterów, zobaczyliśmy rzeczywistość, jaka ich otacza, poczuliśmy ich emocje, wiedzieliśmy, co czują i myślą, co ich niepokoi, co spędza sen z powiek. Uważam, że dzięki temu lepiej czytało się całość, bardziej można było utożsamić się zarówno z jedną, jak i z drugą postacią.
Wisty ma piętnaście lat, jej brat Whit siedemnaście. Pewnej nocy zostają w drastyczny sposób wybudzeni ze snu przez przedstawicieli Nowego Ładu. Wcześniej nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, że coś dziwnego dzieje się tuż obok nich, że rządy powoli i konsekwentnie przejmuje reżim totalitarny, którego przywódcą jest Ten Który Jest Jedyny. Wszystko ulega zmianie, na gorsze oczywiście. Młodzież stanowi nie lada zagrożenie dla nowego porządku, dlatego osoby małoletnie są w ogromnym niebezpieczeństwie. Porywane z domów, osadzane w więzieniach, traktowane jak najgorsi przestępcy, skazywane po osiągnięciu pełnoletności na karę śmierci. Mają całkowicie podporządkować się nowej władzy, wyrzec wolności, zapomnieć o rodzicach. Jakby tego wszystkiego było mało, okazuje się, że nasza dwójka bohaterów posiada nadprzyrodzone zdolności, o których wcześniej nie miała pojęcia.

"-Ułatwię wam sprawę. Musicie zrobić tylko jedną rzecz: wyrzec się dotychczasowego życia, wolności, a przede wszystkim rodziców. Wówczas daruję wam życie. Nic wam się nie stanie, jeśli będziecie przestrzegać prawa. Obiecuję, że włos wam z głowy nie spadnie. Wyrzeknijcie się swojej przeszłości i rodziców, to wszystko. Proste, jak ciastko z kremem."[1]

Czy Wisty i Whit udźwigną ciężar odpowiedzialności? Czy znajdą sposób, by zobaczyć się z rodzicami? Czy łatwo będzie im znaleźć sprzymierzeńców w walce z Tym Który Jest Jedyny?

"Jeszcze kilka dni temu żyłam w przeświadczeniu, że najgorsze, co mi się może przytrafić, to obudzenie się z pryszczem na twarzy w dniu, kiedy w szkole robi się zdjęcia. Jak to możliwe, że całe życie zmieniło się tak błyskawicznie i absurdalnie? Ja i mój brat zostaliśmy właśnie skazani na śmierć!"[2]

To lektura idealna dla młodego czytelnika. Akcja doprawdy ciekawa i niesztampowa, nie znalazłam w żadnej innej powieści dla młodzieży podobnych wątków. Intrygująca fabuła, wspaniała więź między dwójką rodzeństwa, prawdziwa miłość, przyjaźń, ale też zdrada. Wszystko, co powinno znaleźć się w tego typu historii, a nawet więcej. Zapewniam, że żaden nastolatek nie będzie się z nią nudził, wręcz przeciwnie, z żalem zauważy, że skończyła się zbyt szybko i nagle, bez ostrzeżenia. Naprawdę polecam.




[1] cytat pochodzi z książki "Czarownica" James Patterson Gabrielle Charbonnet, wydawnictwo Albatros, 2014, strona 41
[2] tamże, strona 76



Gotuj, karm i kochaj. Monika Paluszkiewicz&Natasza Socha





Po przeczytaniu "Macochy" zainteresowałam się twórczością Nataszy Sochy, a kiedy poznałam ją na Warszawskich Targach Książki osobiście, wiedziałam, że warto sięgnąć i po inne książki, które napisała. Jestem w trakcie czytania "Naszej klasy" i czekam niecierpliwie na kolejną powieść, która jest w trakcie tworzenia. Duet z Moniką Paluszkiewicz zaowocował publikacją "Gotuj, karm i kochaj". Panie prowadzą wspólnie blog: http://chilifiga.pl/, na którym dzielą się ze swoimi czytelnikami niebanalnymi przepisami.

Natasza Socha ma dwoje dzieci, mieszka w Niemczech, jest dziennikarką, pisarką i politologiem.
Monika Paluszkiewicz również ma dwoje dzieci, mieszka pod Poznaniem, jest dziennikarką, polonistką i dietetykiem.
Autorki książki chcą pokazać nam, że gotowanie wcale nie jest trudne, na pewno wymaga doświadczenia, kreatywności, ale może okazać się wspaniałą zabawą i nie lada przygodą. Wcale nie musi oznaczać ślęczenia nad "garami" od rana do nocy, gotowania w pocie czoła, byle jak i na odczepnego. Nie musi być dla nas przykrym obowiązkiem, możemy czerpać z tworzenia potraw radość, satysfakcję. Namówić do wspólnego przygotowywania posiłków nasze dzieci, dla których również stanie się to ciekawym zajęciem, spędzimy razem czas, śmiejąc się i dobrze bawiąc.
"(...) facet w kuchni to bóg, kobieta-to kura. Na znak protestu proponuję wszystkim "Kasiom", by porzuciły ten kuchenny stereotyp i przemieniły się w kulinarnego elfa z ubijakiem zamiast różdżki. Kuchnia to nie więzienie. To magiczna kraina, w której wyczarować można dosłownie wszystko. Zarówno carpaccio z grzybów, jak i wiarę we własne możliwości."[1]
W tej książce znajdziemy naprawdę niesztampowe, zdrowe przepisy na dania, które tworzy się szybko. Przy okazji dowiemy się, jaka historia łączy się z danym daniem, będzie zabawnie, na luzie, interesująco i inspirująco. Autorki mają wiele dystansu do samych siebie, swojego gotowania. Bez żadnego problemu opowiadają o swoich pierwszych kuchennych błędach, porażkach, pokazują nam, że nikt nie jest idealny i nie wie od razu wszystkiego. Ćwiczenie czyni mistrza.
Bardzo podobały mi się opowieści o rodzicach niejadków. Autorki choć podawały przykłady mam, które są przewrażliwione, same nie kryły się z tym, że i one należały swego czasu do takich rodzicielek. I im zdarzało się popełniać błędy, wciskając dziecku jogurciki czy soczki ponad miarę. Obie panie są zagorzałymi przeciwniczkami kremu orzechowego, napojów gazowanych, kupnych tortów. Wykazują nam, krok po kroku uświadamiają, jak wiele chemii znajduje się w tym, czy innym gotowym produkcie. Uczą nas czytania etykiet, zdrowego trybu życia, mówią o tym, że nie ma cudownych diet, że wymówki nie pomogą nam schudnąć, a zbędne kilogramy nie biorą się z kosmosu. Są wynikiem naszych błędów żywieniowych. Namawiają nas do ruchu, proponują chociażby spacer, zamiast spędzania czasu w fotelu. Siedzący tryb życia nikomu nie przyniesie nic dobrego. Ostatni rozdział skierowany jest do osób, którym zależy na nakarmieniu zarówno żołądka, jak i zmysłów.
Wszystko doprawione szczyptą humoru, okraszone przepięknymi zdjęciami. Całość polecam. To niezwykle udana propozycja. Kilka przepisów na pewno wykorzystam, a nade wszystko cieszę się, że i moje dzieci wolą wodę nad napoje słodzone, kolorowe, gazowane.
"Żeby zabłysnąć w kuchni, trzeba trochę wprawy. Nie obejdzie się zatem bez prób i błędów. Ale kiedy później ocenimy nasze pierwsze samodzielnie wykoncypowane specjały, nabierzemy wiary w sens kulinarnych doświadczeń."[2]


[1] cytat pochodzi z książki "Gotuj, karm i kochaj" Monika Paluszkiewicz, Natasza Socha, wydawnictwo Filia, 2014, strona 14
[2] tamże, strona 20


Pod moimi skrzydłami książka dla dzieci!!!

W sierpniu ukaże się drugie wydanie książki Renaty Piątkowskiej "Szczęście śpi na lewym boku". W nowym bardzie poręcznym formacie. Tym razem są to bajki. A każda z bajek opowiada o jakimś przesądzie. Dlaczego ludzie wierzą, że czarny kot jest pechowy, a czterolistna koniczyna przynosi szczęście? Dlaczego odpukujemy w niemalowane drewno i boimy się rozbić lustro? I co takiego ma w sobie guzik kominiarza?

Lewa strona
Dawno, dawno temu w baśniowej krainie, pośród kwitnących ogrodów, stał zamek, w którym mieszkała królewska rodzina. Oczkiem w głowie króla i pięknej królowej oraz niezliczonych zastępów niań, służących, opiekunek, pokojówek i kucharek była królewna Urszulka. Nikomu nie przyszłoby nawet do głowy nazwać ją Urszulą, a nawet zdrobnienie Ula wydawało się niewystarczające. Trzeba przyznać, że Urszulka była śliczna i słodka jak karmelkowy cukierek, a ponieważ była jedynym dzieckiem władców tej krainy, wszyscy prześcigali się wprost w spełnianiu jej zachcianek. Aż dziw bierze, że w ogóle nauczyła się chodzić, skoro prawie bez przerwy noszono ją na rękach lub sadzano sobie na kolanach. Rozkoszne to dziecię o fiołkowych oczach i przypominających mysie ogonki warkoczykach miało kiedyś włożyć na głowę ciężką, złotą koronę. Tymczasem nosiło na niej śmieszne kapelusiki lub uplecione z polnych kwiatów wianki. Urszulka zazwyczaj bawiła się grzecznie swoimi lalkami pod okiem starej niani Florentyny, a ciepłe dni obie spędzały w ogrodzie. Dziewczynka na grzbiecie swojego ukochanego kucyka Figielka, niania niestety na własnych nogach. Podobno w królewskich stajniach nie było rumaka, który byłby w stanie udźwignąć tę potężnych rozmiarów kobietę. Za to jej pulchne i ciepłe ramiona były wprost stworzone do tego, by tulić i chronić oddaną pod jej opiekę kruszynkę, czyli Urszulkę. Bywały jednak dni, kiedy wesoły szczebiot dziewczynki zamieniał się w płaczliwe marudzenie: - Nie chcę! - Nie lubię! - Nie zasnę! I choć wszyscy dwoili się i troili, by zażegnać nieszczęście, to i tak w końcu mały aniołeczek zamieniał się w krnąbrną złośnicę. Szyby drżały od jej wrzasków, a okrzyki: - Lalki są głupie! - Zupa jest obrzydliwa! - Kucyk jest tępy i ohydnie pachnie! – należały do tych mniej obraźliwych. Do tego dochodziło tupanie nóżkami, trzaskanie drzwiami a zdarzało się nawet, że zawartość talerza lądowała z głośnym pluskiem na podłodze. W takie dni kucharka traciła chęć do życia, bo cokolwiek ugotowała, było zdaniem królewny za słone, za zimne, za gorzkie, za gorące, za słodkie, za rzadkie, za twarde, albo nawet za mało żółte. Opiekunki, których zadaniem było ubieranie Urszulki, od rana chodziły zapłakane. - Łatwiej byłoby dzikiego tygrysa ubrać w koronkowe majtki i obcisły kaftanik, niż założyć dzisiaj jedną skarpetkę jaśnie panience – szeptały po kątach. I miały niestety rację. Zdarzało się bowiem, że po przebudzeniu królewna, zamiast wsunąć stópki do haftowanych złotem pantofelków, wkopywała je złośliwie pod łóżko (...)


Przyjrzyjcie się zdjęciu! Jest na nim moje logo!!!
Pierwszy patronat medialny nad książką dla dzieci i to w dodatku historia stworzona przez Panią Renatę Renata PiątkowskaWydawnictwo BIS.

środa, 30 lipca 2014

Gok Wan Moja autobiografia Lata chude, lata tłuste.



Po książkę sięgnęłam z czystej ciekawości. Interesowała mnie po prostu droga, jaką przeszedł Gok Wan. Zwłaszcza, że wydawało mi się, iż to ścieżka pełna wybojów. Nie spodziewałam się jednak aż takich przeżyć. To lektura niełatwa, do bólu szczera i ukazująca ogromną determinację, siłę do walki i wolę życia autora. Miał też ogromne pokłady miłości, do bliźnich, do najbliższej rodziny i wielkie oparcie właśnie w krewniakach. Brat, siostra, rodzice Goka, ale też nietuzinkowi przyjaciele wiele razy mu pomogli, a on nie zapomina o tym, nawet pomimo upływu lat. 
Początkowo byłam dosyć sceptycznie nastawiona do tej historii, książkę przekładałam z kąta w kąt. Wczoraj pomyślałam sobie, że wreszcie czas chociaż zerknąć na nią, przeczytać choć kilka zdań. I przepadłam. Dosłownie. Spędziłam wiele interesujących chwil z tą publikacją. Było i sympatycznie, wzruszająco, momentami strasznie, czasem zabawnie, kiedy indziej niebezpiecznie. Przez cały czas trzymałam kciuki za Wana, wierzyłam, że uda mu się wyjść zwycięsko z tej czy innej walki. Wiedziałam jednak, że łatwo nie będzie. 
Autor nie tai przed nami chwil gorszych, trudniejszych w jego życiu, pokazuje nam jednak, że można wygrać. Jest silnym i pełnym pasji człowiekiem, który zawsze marzył głównie o miłości i akceptacji swojego otoczenia. 
Dzisiaj jest popularnym projektantem, stylistą, pracuje w branży związanej z modą. Zanim udało mu się odnieść ten niebywały sukces na jego drodze stanęła otyłość, anoreksja, a następnie brak akceptacji własnej orientacji seksualnej. Zmagania z przeciwnościami losu na pewno zahartowały go, pomogły mu stać się człowiekiem bardziej pewnym siebie, dążącym do upragnionego celu. Znalazł własną drogę, pokochał siebie, teraz dodaje otuchy innym, pomaga im, między innymi dzięki tej właśnie książce. 
Szukajmy naszej tożsamości, bądźmy szczęśliwi i  zaakceptujmy samych siebie! Gok Wan daje nam nadzieję i pozwala wierzyć w to, że wszystko ma szansę się poukładać również i w naszym życiu. Zmiany zacznijmy od siebie, od swojego myślenia, spójrzmy ciepło na nas samych, uśmiechnijmy się do odbicia w lustrze. 
W tej publikacji znajdziemy również przepyszne przepisy na niebanalne potrawy, bo jak napisał Gok Wan jedzenie zawsze było dla niego ważne. 
"Do tej pory, kiedy podaję ryż, zdarzają mi się chwile absolutnego szczęścia, bo dla mnie ryż to symbol stabilizacji, jedności, bycia razem. Jedzenie to miłość i rodzina. 
***
Ale gdzieś tam po drodze jedzenie zaczęło znaczyć dla mnie zbyt wiele. Stało się moim najlepszym przyjacielem. Dawało mi szczęście, ciepło, poczucie bezpieczeństwa i pociechę. Stało się moim nałogiem, tajemnicą, wszystkim. Całe dnie myślałem o jedzeniu i zdobywaniu go, bo tylko wtedy potrafiłem czuć się szczęśliwy. Jadłem za dużo, nie umiałem się powstrzymać, po części dlatego, że jadłem nie to, co trzeba(...), i nie o tej porze co trzeba(...), a po części dlatego, że za bardzo to pokochałem. Jedzenie miało straszne skutki dla mojego ciała, puchłem w oczach, z pulchnego dziecka  stałem się chorobliwie otyłym podrostkiem, który czuł się zawstydzony, bezwartościowy i odrzucony.
Jedzenie mi to zrobiło, ale jednocześnie stało się moją jedyną ucieczką od świata, który patrzył na mnie i śmiał się, drwił ze mnie, dręczył i mi zagrażał. Jedzenie było teraz moim wrogiem. Musiałem stoczyć z nim walkę... i ten pojedynek omal mnie nie zabił. Myślę, że w jedzeniu tkwi sekret całego mojego życia."[1]



Książka zawiera fotografie z różnych etapów życia autora, opowiada o dojrzewaniu, dorastaniu, samoakceptacji. To doskonała lektura dla tych, którzy nie potrafią poradzić sobie z podobnymi problemami. Bardzo szczera, zabawna, wzruszająca i błyskotliwa historia Goka Wana. Polecam. 

[1] cytat pochodzi z książki "Moja autobiografia. Lata chude, lata tłuste" Gok Wan, wydawnictwo Albatros 2014, strona 15-16 




Bezsenność Jutki Dorota Combrzyńska-Nogala



Aż żal rozstawać się z tą serią. Mam sześć spośród ośmiu książeczek wydanych w cyklu "Wojny dorosłych-historie dzieci" i na pewno zajmą czołowe miejsce w biblioteczce moich dzieci.
Dorota Combrzyńska-Nogala jest autorką książek obyczajowych takich, jak: "Wytwórnia wód gazowanych" czy "Naszyjnik z Madrytu", polonistką.
Joanna Rusinek, ilustratorka książeczki, projektuje okładki i wykonuje rysunki do publikacji dziecięcych, tworzy też filmy animowane.
Każda z książek cyklu jest ładnie wydana. W twardej oprawie, z ilustracjami niesztampowymi, przykuwającymi uwagę i wzrok dziecka. Tekst stworzony przez poszczególnych autorów zawsze nienaganny, przystępnym językiem napisany, prosty i zrozumiały dla małego człowieka.
"Bezsenność Jutki" bardzo spodobała się mojemu siedmioletniemu Kamilowi. Słuchał tekstu uważnie, zastanawiając się, dlaczego Jutka nie może zasnąć? Trudno było mu to sobie wyobrazić. Skomentował to tak:
"Ja śpię, kiedy mnie bolą oczy. Albo jak mi się oczy zamykają."

Jutka niestety nie zawsze potrafi szybko zasnąć. Zresztą już przed wojną cierpiała na bezsenność. Musiało palić się światło, by zasnęła. Teraz zamieszkała z dziadkiem i ciocią Esterką, siostrą taty, w miejscu zamkniętym i dziwnym. Rodzice dziewczynki przepadli gdzieś, ale gdzie Jutka nie wiedziała. Wszyscy Żydzi zostali zamknięci w tym łódzkim getcie, świat został podzielony na dwie części, z tej niestety nie można od tak sobie wyjść.
"Najwyżej wyjechać niemieckim pociągiem, ale nikt nie chce, bo potem się znika. Na zawsze. Tak mówią dzieci na podwórku."[1]

Jutce udaje się zasnąć dopiero nad ranem. Zanim zaśnie rozmawia z dziadkiem, który "towarzyszy" jej w bezsenności. Wymieniają się spostrzeżeniami, na temat tego, co się zmieniło, co się wydarzyło. Dziewczynka rozumie świat po swojemu, autorka przedstawia nam go jej oczami.
Przyjechali do łodzi, by wreszcie być razem, całą rodziną, a tu nagle coś dziwnego się stało. Ze światem. Zepsuł się...
Jutka wbrew temu zepsuciu stara się normalnie żyć, cieszyć dzieciństwem na swój sposób. Uczestniczy w niebezpiecznych z punktu widzenia dziadka wyprawach z kolegami z podwórka, poznaje dziewczynkę, która żyje po drugiej stronie. Która nie jest żydowskim dzieckiem skazanym na zagładę tylko dlatego, że istnieje. Nie zazdrości jej jednak nasza mała bohaterka, wita ją przyjaźnie i serdecznie. Rozmawiają, a nawet udaje im się spotkać twarzą w twarz, choć to bardzo niemądre i nierozważne.

Polecam "Bezsenność Jutki" z całego serca, jak też "Wszystkie moje mamy" i wszystkie inne z tej serii książeczki. Nauczmy nasze dzieci wrażliwości, wytłumaczmy, że nasz kraj nie zawsze był wolny, nasze pociechy mają prawo znać historię naszego państwa. I pamiętać o tych, którzy zginęli po to, byśmy my mogli korzystać z wolności.

[1] cytat pochodzi z książki "Bezsenność Jutki" Doroty Combrzyńskiej-Nogali, wydawnictwo Literatura 2012 rok, strona 4

FRAGMENT SZCZĘŚCIE W KOLORZE BURGUNDA, Karolina Kubilus

FRAGMENT
SZCZĘŚCIE W KOLORZE BURGUNDA, Karolina Kubilus
Czy ktoś domyśla się kim jest Bandzior? Interesująca zagadka.
(...) – No nareszcie! – mruczę wrogo na dźwięk dzwonka do drzwi. Ding dong. Ding dong. Dzwonek wypełnia mieszkanie radosnym dźwiękiem.
Oznacza, że Boguś nie wziął kluczy od domu albo… chce mi zrobić niespodziankę. Na przykład powitać mnie kwiatami. Oczywiście „z okazji”, o kwiatach bez okazji już dawno zapomniałam. Moje „nareszcie” jest odpowiednio wyartykułowane i podkreślone. Pozwalam sobie na ten ton bez względu na rocznicę ślubu, która być może nakazuje większą powściągliwość słowną. Na końcu języka mam lepszy kwiatek. A nawet i całą wiązankę. Na wszelki wypadek. Liczyłam co prawda, że skrzypnięcie otwieranych drzwi złagodzi nieco ten wyrzut, ostatecznie dwie godziny spóźnienia to jeszcze wcale nie tak dużo. W przypadku mojego męża, oczywiście. W końcu musiałam sobie ulżyć! A co! Nie po to wyekspediowałam dzieci z domu, żeby siedzieć sama. W takim dniu! W takim dniu powinnam leżeć w jakimś ekskluzywnym SPA i zażywać w jacuzzi kąpieli w toni burgunda. Z kieliszkiem w dłoni, chociaż na co dzień wolę drinki niż wino. Albo leżeć sobie na słonecznej łące w tymże SPA. Z mężem u boku. SPA nie jest wcale takie drogie w porównaniu z wycieczką na Fuerteventura. I nie takie drogie, jak myśli mój mąż. Na Fuerteventura byczyła się moja koleżanka z pracy, Jola. Bez okazji. Jolę niezbyt lubię, wcale nie dlatego, że była tam, gdzie moja noga prawdopodobnie nigdy nie postanie. I też nie dlatego, że jest dziesięć lat ode mnie młodsza, chociaż to nie jest do końca sprawiedliwe. Jola generalnie nie daje się lubić. I nie jest to tylko moje odczucie. Ciekawe, czym mam zaimponować takiej Joli, która ma wszystko (oprócz dzieci) i była wszędzie (no, prawie). Ostatecznie coś mi się po piętnastu latach małżeństwa należy. Nawet jeśli wcale nie tak zgodnego. Cóż to za wyczyn przeżyć w zgodzie piętnaście lat? Ale wytrzymać z takim facetem jak mój mąż, to dopiero wyczyn! Czym nie omieszkałam pochwalić się Majce, gdy zadzwoniła rano z życzeniami. I że najbardziej życzyłabym sobie dziś kąpieli w toni burgunda. Stwierdziła, że zwariowałam. Ciekawe, czym dzisiaj Boguś mnie zaskoczy i co będzie miał na swoje usprawiedliwienie? Rano zazwyczaj wychodzi do pracy wcześniej niż ja, więc spodziewałam się, że na życzenia będę musiała poczekać. Mama życzyła nam kryształowych przeżyć na kryształową rocznicę. Bo podobno piętnasta rocznica nosi nazwę kryształowej. No cóż… Jeśli się pospieszymy, może uda się chociaż zjeść kolację we dwoje (chrzanić odchudzanie!). Popijając burgunda z kryształowych kieliszków. To jedyna kryształowa rzecz, jaką posiadam. Nie licząc serca!
– Oooo… – wydaję z siebie nieartykułowany dźwięk, gdyż postać, a właściwie postaci, w niczym nie przypominają mojego męża. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. O aż taką niespodziankę bym go nie podejrzewała.
Głos natychmiast więźnie mi w gardle. W drzwiach stoi zakopiańska owieczka, tarabaniąc w dzwonek, tuż za nią juhas. Owieczka nie przestaje dzwonić, więc w domu dźwięczy niczym cały kierdel na hali. Młodszy pomocnik bacy na drugi rzut oka jest dziwnie podobny do mego teścia. Przecieram na wszelki wypadek oczy, ale obraz nie znika. Omam bez burgunda? Owieczka w końcu odstępuje od dzwonka, napiera na drzwi i natychmiast wdziera się do mieszkania. O mały włos zostałabym stratowana we własnym progu. Od razu na dzień dobry rzuca się do całowania, trącając mnie wyjątkowo zimnym nosem. Nie wiem, jaki nos ma owca, za to wiem, jaki ma Trop, pies Majki, a właściwie Klaudii. Na szczęście juhas tylko się kłania. Jest zdecydowanie bardziej powściągliwy. Owieczka, a właściwie wcale pokaźna owca, jest biała, okrągła i włochata. I po bliższych oględzinach do złudzenia przypomina moją teściową. Która, o ile mnie pamięć nie myli, powinna teraz być w sanatorium i leczyć dolegliwości kręgosłupa. Podobnie jak teść, który cierpi na cukrzycę i nadciśnienie. Ma góralską czapkę na głowie, a w ręku ciupagę. Już chcę zapytać, czy to przebranie na karnawał, ale taktownie się powstrzymuję. Taka już jestem. Dorka twierdzi, że za dobra. Majka, że za mało asertywna. Moja mama, że jedno i drugie.
– Nie byliśmy w sanatorium, kochana, ale na turnusie rehabilitacyjnym – wyjaśnia teściowa z westchnieniem. Westchnienie najprawdopodobniej ma wyrażać ubolewanie. – A to zasadnicza różnica. Zasadnicza! Ja oczywiście wam mówiłam, tylko jak zwykle nikt mnie nie słucha. Turnus trwa dwa tygodnie, nie trzy – prostuje, gdy nieśmiało zapytałam, czy wyjechali przed terminem, co, zdaje się, związane jest z jakimiś makabrycznymi kosztami na rzecz NFZ.
Ciotka Dorki kiedyś zapłaciła majątek za podobną niesubordynację. A właściwie Dorka, bo ciotka uznała, że nie zapłaci ani grosza tym krwiopijcom. Na śniadanie ciotka dostawała na przykład plasterek kiełbaski i kromkę chleba. Gdyby nie pan Bolek, umarłaby z głodu. Pan Bolek wprawdzie nie oddawał jej swojej porcji, jak można by przypuszczać, ponieważ sam mógłby tego nie przetrwać, za to podtrzymywał ją na duchu, co jest równie ważne, jeśli nie ważniejsze. Dla ciotki Dorki okazało się ważniejsze. Pan Bolek podtrzymywał ją na duchu tak skutecznie, że z sanatorium wyjechali razem, i to do pana Bolka. Ciotka po dziesięciu latach wdowieństwa uznała, że też jej się coś od życia należy. I że dostatecznie uczciła pamięć męża. Ponownie związała się świętym węzłem małżeńskim i jest równie szczęśliwa jak w poprzednim. Może nawet byłaby bardziej, gdyby nie biodra, endoprotezy i inne dolegliwości późniejszego wieku emerytalnego. Dorka swego czasu opowiedziała nam tę historię „ku pokrzepieniu serc”, a właściwie serca, oczywiście mojego. Majka zapewne nie potrzebuje pocieszeń. Czasem tylko narzeka na nadmiar miłości Darka. O ile zazdrość można nazwać nadmiarem miłości. Moje serce po piętnastu latach rzeczywiście wymaga pokrzepienia. Może niekoniecznie ze strony Dorki, ale lepsze takie niż żadne.
– To był przepiękny ośrodek rehabilitacyjny, w dodatku z basenem i jacuzzi. Miałaś rację, jacuzzi to coś wspaniałego. Nawet nie przypuszczałam, że to takie przyjemne! A basen! – rozpływa się w zachwytach moja teściowa. – Zresztą pokażemy wam wszystko na zdjęciach. Zrobiłam trzysta zdjęć. Jak wywołam, no, oczywiście nie wszystkie, to was zaprosimy i wszystko dokładnie opowiemy. Bajka! Po prostu bajka! A jakie widoki! Czas tak szybko minął! Z chęcią zostalibyśmy dłużej, prawda Kazieńku? Mogliśmy być do obiadu, ale baliśmy się, że nie zdążymy.
– Nie zdążycie? Na co?
Spojrzenie teściowej oznacza dokładnie: „Jak możesz pytać o takie rzeczy?”. Umiem odczytywać spojrzenia. I ukrywać prawdziwe uczucia. Teściowa i teść wyglądają na niezwykle z siebie zadowolonych. Ja mniej. Nawet bardziej niż mniej, żeby nie powiedzieć wcale, bo przecież nie wypada. No i przecież staram się dostrzegać we wszystkim dobre strony. Ostatecznie nic mi nie zrobili. Byli po prostu teściami i to mnie czasem wnerwiało. Na szczęście na co dzień mieszkali dostatecznie daleko, żebyśmy nie wchodzili sobie w drogę. Moja mama jeszcze dalej, co akurat nie zawsze było mi na rękę. Gestem zapraszam, żeby weszli do pokoju.
– No, na waszą rocznicę, kochana – kwika słodko niczym prawdziwa owieczka. – Poza tym Kazieniek nie lubi jeździć po ciemku, więc wyjechaliśmy zaraz po śniadaniu. Nie gniewajcie się, że tak bez kwiatka, ale bałam się, że nie dowiozę, w górach nareszcie przymroziło. Tam przynajmniej jest zima. Mamy dla was coś innego! Góralską cytrynówkę! Nie ma nic lepszego, przekonacie się! Kazieńku, podaj mi z łaski swojej moją torebkę. Mam nawet przepis od góralki!
Czuję, jak uchodzi ze mnie powietrze. Teściowa jest w swoim żywiole. Gdy zaczyna mówić, nikt nie jest w stanie dojść do słowa. Platynowe włosy nieodmiennie zaczesuje w niewielki kok. Jest drobnej postury, podobnie jak teść, który też jest, jak na mężczyznę, niewysoki, ale za to trochę tęższy. Milczę, żeby nie wywołać nieopatrznie kolejnego tematu.
– Proszę, to dla was. – Podaje mi półlitrową butelkę w ozdobnej torebce. – Na zdrowie. Gaździna specjalnie dla was zrobiła. Coś wspa-nia-łe-go.
Proponuję nieśmiało, żeby się w końcu rozebrali. Teściowa rozwodzi się nad walorami smakowymi cytrynówki i jej dobroczynnym działaniem na organizm, więc nie słucha. Ja staram się nie słuchać jej tokowania, co okazuje się niewykonalne.
– To cudowne, że tyle czasu jesteście razem – ćwierka. – Na dobre i na złe. Poczytuję to za nasz mały sukces. Tyle małżeństw się teraz rozwodzi, coś okropnego! A ile żyje na kocią łapę! Dawniej to w ogóle było nie do pomyślenia! Ile to zależy od wychowania, prawda? Powiem więcej, dobrego wychowania! Pomyśleliśmy z Kazieńkiem, że będzie wam miło. Kazieniek tak się do was spieszył, że aż fotoradar pstryknął nam zdjęcie. Jakbym nie zrobiła już trzystu! Będziemy mieli pamiątkę. Nie wiesz, czy oni to zdjęcie przysyłają, czy tylko mandat? Kazieniek radził was uprzedzić, że przyjeżdżamy, ale przekonałam go, że zrobimy wam niespodziankę. Domofon macie zepsuty, powinniście to zgłosić. Lubicie niespodzianki, prawda? – przeskakuje z tematu na temat, trudno za nią nadążyć.
– Pasjami.
Teściowa śmieje się perliście, podając mi trochę śmierdzący owczarnią biały kożuszek. Może słabo wyprawiony.
– Ostrożnie! – piszczy nerwowo. – Prawda, że piękny? Prawdziwe cacko. Okazyjna cena, naprawdę niedrogo dostałam, za bezcen prawie, chciałam wziąć i dla ciebie, ale wydawało mi się, że będzie mały, nie uważasz?
Nie uważam. Wcale nie pragnęłam białego kożuszka śmierdzącego owczarnią. Małego czy dużego. Nie znoszę kożuszków. Podobnie jak niezapowiedzianych odwiedzin w dniu rocznicy ślubu. I kto w ogóle upoważnił tę kobietę do oceny moich centymetrów? Które podobno nie przeszkadzają Bogusiowi. Jeszcze chwila i eksploduję. Co będzie znaczyło, że wcale nie jestem za dobra. Ani za mało asertywna. Nawet jeśli kiedyś byłam. Ludzie się zmieniają. Z trudem zachowuję spokój. Z jeszcze większym trudem wieszam kożuszki na wieszaku, zdominowanym przez kurtki moich latorośli, w liczbie znacznie przewyższającej mój stan rodzinny. Zwłaszcza że dwie w tej chwili były aktualnie w użytku. Nigdy nie mogłam się doprosić, żeby przynajmniej część z nich znalazła się w szafie. Porządek w moim domu, dziwnym trafem, znikał szybciej niż marcowy śnieg.
– Lepiej zawsze zmierzyć – ciągnie dalej teściowa, nic sobie nie robiąc z gromów w moich oczach. – Zresztą jak pojedziecie do Zakopanego, to tam będzie jeszcze większy wybór. Najlepiej na rynku pod Gubałówką. Taki kożuszek jest bardzo twarzowy, spójrz. Na pewno znajdziesz coś w swoim rozmiarze.
Na pewno. Owcę w rozmiarze XXL. Tyle że wcale nie zamierzam szukać.
– Nie chcę nic mówić, ale tu i ówdzie masz, kochana, więcej niż miałaś. – Kręci głową z dezaprobatą, dłuższą chwilę taksując mnie przedtem wzrokiem. Jeszcze niech tylko coś powie na temat mojego wystającego podbródka! A właściwie tego drugiego wystającego pod nim.
– Tak to już jest… – przekonuje. – Jak się nie weźmiesz za siebie, to z roku na rok będzie coraz gorzej, wierz mi! A muszę ci powiedzieć, że ja po piętnastu latach małżeństwa byłam wciąż tak szczupła, jak na ślubie. Kazieniek do tej pory mieści się w ślubny garnitur, prawda Kazieńku? A wujek Olek, świeć panie nad jego duszą, to po sześćdziesięciu latach małżeństwa ślubny garnitur na rocznicę założył i gdyby nie umarł, to w tym roku obchodziliby 65-lecie. W tym samym garniturze. Prawda, Kazieńku? My, kobiety, mamy gorzej, w końcu to my rodzimy dzieci. Ale pamiętaj, kochana, ja też chodziłam w ciąży, też rodziłam dzieci. Jak teraz nie zadbasz o prawidłową wagę, to będzie ci coraz trudniej. Prawda, Kazieńku?
Kazieniek potakująco kiwa kilka razy głową. Zupełnie niczym aniołek z kościelnej szopki po wrzuceniu monety. Ledwo powstrzymuję słowa, które cisną mi się na język. Teściowa nareszcie milknie. Chwila spokoju okazuje się ciszą przed burzą.
– A może ty powinnaś jeść błonnik? – wyraża przypuszczenie teściowa, spoglądając na mnie badawczo. – Nie masz, kochana, problemów z wypróżnianiem? Ja, dzięki Bogu, wypróżniam się raz dziennie, Kazieniek też, a moja bardzo dobra znajoma, pani Zosia, miała z tym problemy i lekarz zalecił jej błonnik. Powiedział, że tego nie można lekceważyć. I jak ręką odjął! Może byś spróbowała…
Próbuję nie wybuchnąć. Ledwo daję radę.
– Mam nadzieję, że się nie gniewasz, że ja tak bezpośrednio, ale to z życzliwości, kochana, z życzliwości – mówi ostrożnie, zapewne na widok mojej miny. – My, kobiety, musimy się wspierać.
Wsparcie teściowej jest ostatnią rzeczą, której pożądam. Teraz i w przyszłości. Na szczęście zmienia temat:
– A właściwie to wcale nie taki mały ten nasz sukces, prawda Kazieńku? Dlaczego mamy umniejszać swoje zasługi? Boguś to złoty chłopak. Zawsze uważałam, że masz wielkie szczęście, kochana. Dobrze wychowaliśmy tego naszego syna!
Wolę nie komentować. W głowie czuję mętlik. Spowodowany niczym innym jak słowotokiem teściowej. Zwłaszcza, że dotyczył moich rozmiarów.
– Dobrze, dobrze – przytakuje teść, podając mi ciupagę, z którą nie wiem, co zrobić, więc na wszelki wypadek trzymam ją w ręce. Ostatecznie można jej użyć w samoobronie. Bądź ataku, w przypadku kolejnej insynuacji teściowej. Góralska czapka z wdziękiem spoczęła na półce.
– Coś kiepsko wyglądasz, kochana. Czy mi się wydaje? – świergocze mama Bogusia, a teść jej wtóruje.
Nie dementuję. Jak ma wyglądać żona świętująca piętnastą rocznicę ślubu z teściami? Gorzej niż sklapnięta róża. Za to teściowa wygląda kwitnąco. Podkreślone różową pomadką usta jej się nie zamykają. Tylko od czasu do czasu żąda potwierdzenia swoich słów od Kazieńka, szturchając go w bok, gdy potwierdzenie nie jest odpowiednio wyraziste. Dopiero po jakiejś chwili rozgląda się zaniepokojona, odkrywając nieobecność Bogusia. Rychło w czas!
– Sama jesteś? A gdzie to się podziewa nasz syn? – Po raz kolejny mierzy mnie badawczym wzrokiem, jakbym co najmniej go zamordowała i starannie zatarła dowody zbrodni. Z ciupagą w ręce prawdopodobnie świetnie pasowałam do jej wyimaginowanego wizerunku.
– W pracy – odpowiadam obojętnie. Na tyle obojętnie, na ile pozwalają mi moje skołatane nerwy. Powinnam dodać jeszcze „jak zwykle”, ale uznaję, że nie będę rozwijać tematu. Dla dobra wszystkich. I swojego najbardziej.
– W pracy? Coś podobnego! Słyszysz, Kazieńku? W pracy! – Teściowa z ubolewaniem kręci głową. Ubolewanie odczytuję jako cień współczucia. Odwdzięczam się cieniem cieplejszego spojrzenia. – O tej porze w pracy… I to dzisiaj! W dniu rocznicy! Biedactwo…
Biedactwo? Jeśli ktoś tu jest biedactwem, to chyba ja! Niestety, o mnie nikt nie myśli! Liczę w myślach do dziesięciu, żeby nie wybuchnąć. Z trudem maskuję prawdziwy stan ducha. W końcu przybieram obojętny wyraz twarzy. Owieczka i juhas, chwilowo pozbawieni futer, umościli się wygodnie na fotelach i zażądali herbaty, dzięki czemu mogłam umknąć do kuchni. Wolniutko wyjmuję dwie filiżanki, ciesząc się z chwilowego kuchennego azylu. Na co dzień nie piję w filiżankach, wolę konkretną zawartość kubka. Im większy, tym lepszy. Nawet gwizd czajnika nie jest w stanie zagłuszyć moich myśli. Powinnam sprostować, że jednak nie do końca dobrze wychowali tego swojego Bogusia, który teraz jest moim Bogusiem, i który to Boguś nawet w dniu rocznicy ślubu ma gdzieś punktualność, kwiaty, inne niespodzianki i swoją żonę. Taktownie jednak milczę.
– A nie masz zielonej? – krzywi się teściowa, spoglądając krytycznie na nazwę herbaty na przyczepionym do sznureczka kolorowym kartoniku, gdy stawiam przed nimi parujące filiżanki.
Liczę w myślach do dziesięciu. Przy dziewięciu złość przechodzi. Celuję pilotem w odtwarzacz, może chociaż muzyka zagłuszy teściową. Ciastek nie podaję, teść ma cukrzycę. Jak tak dalej pójdzie, ja za chwilę będę miała zawał. Albo nerwicę żołądka. Zrezygnowana siadam obok.
– My z Kazieńkiem pijemy ostatnio tylko zieloną. Zielona herbata jest najzdrowsza. Tobie też radzę. W ogóle powinnaś, moja droga, zmienić nawyki żywieniowe. Czy wiesz, że w Chinach zielona herbata uważana jest za napój uzdrawiający? Zapobiega…
Nie mam ochoty wysłuchiwać, czemu zapobiega zielona herbata. Na pewno nie rozkładowi pożycia małżeńskiego. Niech sobie Azjaci piją to zielone paskudztwo! Albo teściowa z teściem. Sama wiem, że jest zdrowa i na pewno kiedyś dojrzeję, żeby ją pić. A nawet polubić. Tyle że nie za namową teściowej. Namowy teściowej przynoszą dokładnie odwrotny skutek. Uwielbiam herbatę z imbirem, równie zdrową.
– Słucham? Przepraszam, zamyśliłam się – w ostatniej chwili domyślam się, że teściowa o coś pytała, na co niezbicie wskazuje wbity we mnie wzrok.
– Pytałam, kiedy wyjeżdżacie – uśmiecha się pobłażliwie. W zasadzie mogłabym zapytać o to samo. Ale z grzeczności nie pytam.
– W drugim tygodniu ferii.
Teściowa z dezaprobatą kręci głową.
– Niedobrze, największy najazd na Zakopane jest właśnie w ferie. W Bukowinie jest spokojniej, mniej turystów. Nie wiem, czy dobrze zrobiliście, że wybraliście Zakopane… W środku sezonu. No, ale wasza sprawa…
Próbuję tłumaczyć, że ferie są w różnych województwach w różnych terminach i że wcale tak dużo dzieci w obecnych czasach nie wyjeżdża. W końcu jest kryzys. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, kryzys. Zresztą teraz też, o ile się nie mylę, trwają czyjeś ferie. A poza tym nie mogę zabrać dzieci ze szkoły w roku szkolnym. Teściowa jednak w ogóle mnie nie słucha, więc daję sobie spokój.
– A gdzie dzieci? – przesłuchuje mnie nadal. – Bo chyba nie w szkole o tej porze? Zamęczą je ci nauczyciele. Tyle zajęć dodatkowych! Kto to widział? Nie powinnaś na to pozwolić! Za naszych czasów…
– Nie, pojechały do kina z dziećmi mojej koleżanki – przerywam wywód. Wcale nie chcę wiedzieć, co było za naszych czasów. I co ma na myśli, mówiąc „naszych”. Jej czy moich? Prawdopodobnie nie zauważyła, że dzieli nas jedno pokolenie.
– A ty nie pijesz? – Teściowa spostrzega, że nie ma trzeciej filiżanki.
– Przed chwilą skończyłam – usprawiedliwiam się.
– A cytrynówkę schowaj, jak Boguś wróci. – Podaje mi butelkę.
– Schowam – melduję posłusznie.
– To zostałaś sama – konstatuje teściowa.
– Niezupełnie – silę się na dowcip. – Jest jeszcze Bandzior.
– Bandzior? Jaki Bandzior? Kto to jest Bandzior?
Teściowa wodzi wokół przerażonym wzrokiem. Mam wrażenie, że pragnie wskoczyć z nogami na fotel.
– Bandzior. No, Bandzior, pokaż się! – wołam w kierunku wielkiego akwarium.
Zaspany Bandzior ani myśli wyściubić nosa ze swego domku. To nie jego pora. Teściowa wznosi oczy ku niebu i na wszelki wypadek odsuwa się jak najdalej od akwarium. Może spodziewa się pytona.(...)"

Zaklęcie na "w" Michał Rusinek


Piąta z serii "Wojny dorosłych-historie dzieci" opowieść, jaką miałam przyjemność poznać wraz z moimi szkrabami. Przyznaję, że początkowo szczególnie Kamil, mój siedmiolatek, był najmniej zainteresowany fabułą, ale po każdej kolejnej historii z tego cyklu chciał więcej i przekonywał się do nich coraz bardziej. Z zainteresowaniem śledził losy bohaterów, ich wojenne perypetie, niebezpieczne często przygody. Starał się zrozumieć, jak mogli w miarę normalnie żyć, funkcjonować w tak strasznej rzeczywistości. Właśnie ta namiastka normalności pewnie trzymała ich wszystkich przy życiu, pozwalała jakoś się trzymać.
Dzisiejsze dzieci mają wszystko, są rozpieszczone, wychuchane i żyją często pod kloszem. Poza mieszkanie nie wychodzą, a kontakt z rówieśnikami zastępują rozmowami na portalach społecznościowych. Oczywiście, nie dotyczy to wszystkich, ale wiele tak wychowywanych latorośli można by znaleźć. Podwórko ich nudzi, gierki komputerowe są ciekawsze od książki. Dlatego właśnie teraz, w tych dziwnych czasach powinniśmy to my, rodzice, rozmawiać z naszym dzieckiem, znaleźć dla niego choć chwilę. Chwilę na taką jak ta chociażby lekturę.
"Zaklęcie na 'w'" staje się bowiem doskonałym pretekstem do dialogu, nawiązania z naszym potomkiem rozmowy. Dzięki takiej książce uwrażliwimy naszego szkraba, pokażemy mu, co ważne, jak było kiedyś. Może dzięki tej lekturze nasze dziecko zrozumie, zastanowi się? Pomyśli, że śmierć oznacza koniec, nie ma jak w gierce komputerowej trzech żyć, jest ostateczna.
Michał Rusinek to autor wierszyków, scenariuszy radiowych i telewizyjnych, tłumacz. Tworzy też teksty piosenek, książki dla dorosłych i dla młodszego czytelnika. Jako dziecko często śnił o Powstaniu Warszawskim, bawił się w wojnę i nie rozumiał, dlaczego jego własny dziadek, który był świadkiem tamtych wydarzeń, nie miał ochoty na poruszanie tego fascynującego jego zdaniem tematu. Czyżby chciał o wojnie zapomnieć?
Książka zaczyna się od niewinnie brzmiącego pytania, czy chłopiec potrafi jeździć na rowerze. Też pytanie, obrusza się malec! Jak mógłby nie umieć?
W tej historii poznajemy małego Włodka, który zamiast po wakacjach iść do szkoły musi nauczyć się żyć w nowej, wojennej rzeczywistości. Nie ma pojęcia tak naprawdę, co to dla niego oznacza. Według jego spostrzeżeń świat stopniowo przestawał być kolorowy. Tracił jesienne, piękne barwy. Stawał się szary i smutny. Dorośli wymawiając słowo "wojna" ściszali głos, więc malec instynktownie czuł, że to coś złego. Jednak nie miał pojęcia tak naprawdę, co to oznacza. Wyobrażał sobie, że to jakieś straszne zaklęcie, rzucone przez złego czarodzieja. Chłopiec wytłumaczył wojnę sobie bardzo ciekawie. Byli Biali Panowie-dobrzy i byli źli-Czarni Panowie. Pytanie o umiejętność jazdy na rowerze zadał mu Biały Pan. Włodek rozwoził dla niego zaproszenia na wesele, nie pojmował tylko, dlaczego ciągle w te same miejsca, do tych samych ludzi, i dlaczego ci ludzie wcale nie cieszyli się, że pójdą na ślub? Przecież ślub to wesołe i miłe przeżycie, powinni się zatem radować!
Co takiego rozwoził chłopiec dowiecie się, zagłębiając się w historię opowiedzianą barwnie przez Michała Rusinka. W doprawdy przystępny sposób przedstawił nam świat widziany oczami dziecka. Świat trudny, niebezpieczny.
Wzruszająca i naprawdę piękna opowieść. Polecam Wam ją bez chwili wahania, zdecydowanie. Jestem wręcz przekonana, że poruszy Was tak samo, jak poruszyła mnie i moje dzieci. Nie zapominajmy o bohaterach, o tym, co działo się w czasie II wojny światowej, albo przeczytajmy ją ku przestrodze, by nigdy nikt już nie mógł dopuścić do tak strasznej wojny.
Książkowy dzielny Włodek to Włodzimierz Dusiewicz, do dzisiaj mieszkający w Warszawie. Był bardzo żywym dzieckiem, wszędzie było go pełno. Uwielbiał psikusy i grę w piłkę nożną. Wojna zaskoczyła go, gdy skończył zaledwie osiem lat.


Paweł Beręsewicz Czy wojna jest dla dziewczyn?



Cała seria "Wojny dorosłych-historie dzieci" jest doprawdy poruszająca. Dzięki tego typu książeczkom możemy zaznajomić nasze dzieci z trudną, ale jakże ważną tematyką.
Tutaj recenzje poszczególnych opowieści:
http://asymaka.blogspot.com/2014/07/naprawde-polecam-asiunia-joanna.html
http://asymaka.blogspot.com/2013/10/wszystkie-moje-mamy-renata-piatkowska.html
http://asymaka.blogspot.com/2014/01/jest-taka-historia-opowiesc-o-januszu.html





W tej chwili można je kupić taniej i choć zazwyczaj nie namawiam nikogo, tym razem naprawdę zachęcam Was, rodziców, do kupna tych książeczek.

Paweł Beręsewicz jest tłumaczem, autorem powieści, wierszy i opowiadań dla młodszego czytelnika. Olga Reszelska, która zilustrowała tę opowieść, jest autorką okładek i rysunków dla młodzieży.
"Czy wojna jest dla dziewczyn?" to historia Eli, która już na wstępie książki zostaje zlekceważona przez niewiele od niej starszego Antka. Uważa on bowiem, że dziewczyny nie nadają się na wojnę!

"-Mogę z tobą poćwiczyć?-zapytałam wtedy znienacka, a on podskoczył jak oparzony.
 -Zjeżdżaj stąd, Elka! To nie są babskie sprawy!-burknął.-A poza tym to jeszcze smarkata jesteś"[1]

Żadne z dzieci nie miało pojęcia, czym tak naprawdę jest wojna. Nie byli w stanie nawet wyobrazić sobie tego, co się wydarzy, nie zdawali sobie sprawy z tego, jak straszne i traumatyczne to będzie dla nich przeżycie, o ile oczywiście przeżyją...

Elę nurtowało pewne pytanie. Zastanawiała się, dlaczego Antek uważa, że wojna nie jest dl;a dziewczyn. Zapytała o to tatę.
"-Wojna w ogóle nie jest dla dzieci, córeczko."[2]

Dziewczynka czuła się przy swoim ojcu bezpiecznie, uważała, że jest tak silny i odważny, że obroni ją przed wszelkim złem, nawet przed tą okropną, nadchodzącą wojną.
Żadne zabawy piaskowymi kulkami nie pomogły, ćwiczenia Antka również, prawdziwe bomby były dużo bardziej groźne, tata zniknął, a mama jako lekarz była o wiele bardziej potrzebna swoim pacjentom, niż małej córeczce. Ela musi wiele zrozumieć, nauczyć się, że nie wolno mówić za dużo, lepiej przemilczeć pewne fakty, dla własnego i swoich najbliższych dobra. Tajemnice, jakie musiała zachować dla siebie sprzed okresu wojennego są niczym w porównaniu z tym, jakiego teraz musi dochować sekretu. Czy dziecko jest w stanie udźwignąć tak wielką odpowiedzialność?

Książeczka napisana zrozumiałym i przystępnym językiem, obrazy stworzone przez autora idealnie wpisują się w dziecięcą wyobraźnię i ukazują naszym pociechom świat widziany oczami małej dziewczynki w czasie niebezpiecznym, gdy ludzie pozbawieni byli skrupułów, gdy wyrzuty sumienia upychali w najdalsze zakątki swojej świadomości lub w ogóle ich nie mieli. Serca też nie, niestety. To lektura, obok której nikt nie powinien przejść obojętnie, ponieważ staje się przestrogą dla nas samych, ale też wspomnieniem o tych, którzy odeszli zbyt szybko.
Ela, bohaterka książeczki to postać prawdziwa. Do opisania tej historii zainspirowała autora autentyczna osoba-Elżbieta Łaniewska, posługująca się pseudonimem "Czarna Elka". Dzisiaj mieszka w Zakopanem, jest lekarzem ciągle praktykującym, choć ukończyła już 80 lat.

"Czy wojna jest dla dziewczyn?" poruszyła mnie do głębi, a moje dzieci po raz kolejny mogły poznać mądrą i ciekawie napisaną opowieść. Książka stała się pretekstem do rozmowy o wojnie. Polecam całą serię zdecydowanie. Naprawdę warto się z nią zaznajomić.



[1] cytat pochodzi z książki "Czy wojna jest dla dziewczyn?" Paweł Beręsewicz, wydawnictwo Literatura 2012, strona 3
[2] tamże, strona 10

SIEDEM PYTAŃ DO PISARZA odsłona druga Karolina Kubilus Szczęście w kolorze burgunda dzisiejsza premiera, pod moim patronatem

Nowy cykl na blogu, odsłona druga.
W dniu premiery książki zapraszam Was do zabawy.

Karolina Kubilus to autorka kilku pozycji: "Jak zjeść słonia?", "Serce nie słucha" czy "Zobaczyć tęczę". Od wielu, wielu lat związana z oświatą, ale też z "Gazetą Trzcianecką" i lokalną telewizją. Ma mnóstwo zainteresowań, między innymi uwielbia podróżować, fotografować, słuchać Beatlesów. Pierwsze próby literackie lądowały w szufladzie, wreszcie na rynku wydawniczym pojawiła się debiutancka powieść autorki, zatytułowana "Serce nie słucha".

Macie niepowtarzalną szansę zadania autorce takiego pytania, jakie Was nurtuje, na jakie chcielibyście poznać odpowiedź.
Tutaj: http://asymaka.blogspot.com/2014/07/karolina-kubilus-szczescie-w-kolorze.html  moja recenzja książki.
Autor najciekawszego pytania zostanie nagrodzony egzemplarzem powieści.


SIEDEM PYTAŃ DO PISARZA:
1. Zabawa zaczyna się dzisiaj, 30 lipca i potrwa do 6 sierpnia, do godziny 23:00.
2. Każdy z Was może zadać Autorce jedno pytanie, wystarczy zostawić je pod tym postem konkursowym, wraz z adresem e-mail.
3. Spośród wszystkich pytań wybranych zostanie SIEDEM, na które Autorka udzieli odpowiedzi na moim blogu. Jedno, najciekawsze pytanie zostanie nagrodzone egzemplarzem powieści.
4. Nagrodę ufundowało wydawnictwo Replika i Autorka.
5. Możecie udostępniać informacje o konkursie, polubić mój FP, dodać mój blog do obserwowanych, za wszystko to jak zawsze serdecznie Wam dziękuję. 
Pozdrawiam, życzę wszystkim powodzenia i trzymam za Was kciuki. Książka idealna na leniwe, ciepłe wieczory. 

wtorek, 29 lipca 2014

Książka dnia czyli dzień z książką. Część trzecia. Recenzja. "Awaria uczuć" Joanna Kruszewska.




Tą książką postanowiłam otworzyć na blogu kolejny po Siedmiu pytaniach do pisarza cykl. Przez cały dzisiejszy dzień na FP bloga, jak też na samym blogu dodawałam fragmenty książki, trwa też konkurs, w którym do wygrania jest egzemplarz powieści. W ten sposób chciałam spędzić wraz z Wami dzień z książką. 

Joanna Kruszewska to nazwisko, którego wcześniej nie znałam. Dopiero przy okazji tej i jeszcze jednej publikacji dane mi było zaznajomić się z Jej twórczością. We wrześniu pojawi się kolejna książka autorki, dlatego chciałam poznać jej styl. I tak, jak przewidywałam, jestem zachwycona. 

"Awarię uczuć" czyta się lekko i szybko. Oczywiście nie powinniśmy spodziewać się, że to historia niebanalna i niezwykła, ale swój urok ma. Poznajemy w niej kobietę o imieniu Matylda, która uważa, że praca daje jej niebywałe szczęście. Niebawem ma dostać awans, wyjechać z ukochanym na planowany urlop, jest zadowolona ze swojego życia. Jednak szybko okazuje się, że musi ściągnąć różowe okulary i zmierzyć się z tym, co czeka ją w niedalekiej przyszłości. Mężczyzna, z którym wiązała dalekosiężne plany wyjeżdża za granicę, a ona sama traci pracę. Życie okazuje się brutalne i niesprawiedliwe. Czy nasza bohaterka załamie ręce i będzie płakać nad swoim strasznym losem, czy raczej sklei zranione serce, zaaplikuje sobie kroplówkę z pozytywnym myśleniem i dalej będzie walczyć o własne szczęście? Bo czy w gruncie rzeczy nie lepiej widzieć świat takim, jaki jest naprawdę, a nie bezwarunkowo wierzyć w wyobrażenie o nim? Nie lepiej, pomimo tego, że to gorzka pigułka, przełknąć ją i wiedzieć, na kogo można liczyć, a kto wcale nam tak dobrze nie życzy? 

To doskonała lektura na popołudnie wakacyjne. Do książki polecam jakiś kolorowy napój, koniecznie ze słomką i z lodem w szklaneczce. I może odrobina wiaterku by się do pełni szczęścia przydała. Wygodne krzesełko, fotel lub hamak? I święty spokój. 

W tej historii podobało mi się przede wszystkim to, że autorka nie koloryzowała, nie ubarwiała naszego życia. Pokazała nam, jak może wyglądać rzeczywistość kobiety, która planowała i trzymała się tego swojego planu bardzo mocno. Tylko, czy można sobie tak naprawdę wszystko zaplanować? 

Powieść ciekawa, zabawna, niosąca nadzieję i pokazująca nam, że są sprawy ważne i ważniejsze. Jednego dnia może się nasz los odmienić całkowicie, a my będziemy musieli przewartościować swoje życie. Autorka odpowiada nam w tej historii na pytanie, czy warto brać udział w wyścigu szczurów za wszelką cenę, nie oglądając się na innych. Matylda była przecież zaślepiona, jak w amoku, nie dostrzegała niczego i nikogo poza firmą, to praca byłą dla niej najistotniejsza. 
Powieść czyta się niebywale szybko, z uwagi na doskonałe pióro autorki, dobrze skonstruowaną fabułę, prawdopodobne dialogi. Całość polecam zdecydowanie. Na urlop jak znalazł. 



Książka dnia czyli dzień z książką, część druga.

KSIĄŻKA DNIA CZYLI DZIEŃ Z KSIĄŻKĄ. 
Nowy cykl na moim blogu i na Pisaninka również. 
Na pierwszy ogień pójdzie powieść Joanna Kruszewska "Awaria uczuć" Wydawnictwo Replika. 
Fragment trzeci: 
"Karolina przyszła na świat, krzycząc na całe gardło i, jak pamiętała Matylda, krzyk ten, a właściwie ryk, towarzyszył jej nieustannie przez pierwsze lata życia. Jeśli czegoś nie mogła dostać, a pragnęła nade wszystko, wystarczyło włączyć naturalną syrenę alarmową i problem błyskawicznie się rozwiązywał. Pojętne dziecko nauczyło się bardzo szybko, szybciej chyba niż odróżniania biologicznej matki od Matyldy, że dziki wrzask o natężeniu przekraczającym dopuszczalne normy decybeli nie jest tolerowany przez najbliższe otoczenie, a jego umiejętne dawkowanie doskonale usprawnia życie.
Tak więc Karolina krzyczała wniebogłosy, jeśli chciała lizaka, lalkę w sklepie, bluzkę siostry i wszystko dostawała. Wyrosła na niezłą egoistkę, przekonaną o tym, że należy jej się każde dobro świata."

A Wy, jakimi dziećmi byliście? Grzecznymi i spokojnymi, czy raczej wszędzie Was było pełno 



Fragment czwarty, ostatni:
"-Powiedziałaś, że chcecie stworzyć sobie zaplecze. Ale nie wiecie oboje, jak ono właściwie ma wyglądać. Proszę, nie przerywaj mi, pozwól, że dokończę i już cię nie będę męczyć, bo widzę przecież, że się męczysz. Nie wiecie. Mówisz, że musi wystarczyć wam na wszystko, że nie chcecie sobie na nic żałować. Że musicie zacząć coś znaczyć, zdobyć odpowiednie pozycje w świecie biznesu. Ale czy będziecie potrafili powiedzieć sobie w pewnym momencie: już, wystarczy? Wciśniecie pedał stop? Czy czasami za każdym zakrętem kariery nie będą się pojawiały nowe i bardziej pożądane stanowiska? Czy ten wasz pułap zaplecza finansowego nie będzie się co chwila podnosił?"

To już ostatni fragment, jaki chciałam Wam przedstawić. Jeszcze dzisiaj moja recenzja tej powieści na blogu i ogłoszenie wyników, bo wszyscy komentujący na FP bloga i  na blogu biorą udział w konkursie. Do wygrania oczywiście egzemplarz powieści.

Podwodne miasto Skrzynia piratów Liliana Fabisińska



Liliana Fabisińska tworzy książki dla dzieci i młodzieży, sztuki teatralne. Pracę dziennikarską rozpoczęła w czasopiśmie "Na przełaj", pracowała też jako redaktor naczelna "Filipinki". Miałam przyjemność czytać dwie opowieści autorki, ich recenzje są tutaj: http://asymaka.blogspot.com/2014/03/klinika-pod-boliapka-maksio-ma-kopoty.html i tu: http://asymaka.blogspot.com/2014/03/klinika-pod-boliapka-pierrota-bola.html.

Książkę postanowiłam przeczytać ze względu na mojego siedmioletniego syna, ale o wiele bardziej przypadła do gustu mojej dwunastolatce. Kamil oczywiście słuchał, ale jednak Gosię fabuła wciągnęła o wiele bardziej.
Serię Podwodnego miasta rozpoczyna tytuł "Skrzynia piratów", i to głównie dla tych piratów sięgnęłam po tę publikację. Staram się wybierać mojemu synkowi ciekawe lektury, bo on jeszcze jakiś czas temu wolałby siedzieć przed komputerem, niż miło spędzać czas z książką. Zaraziłam go miłością do słowa pisanego i ostatnio coraz częściej chodzi do biblioteki, wypożycza coraz to nowe powieści. Najważniejsze, by książka była atrakcyjna, o tematyce, która może dziecko zainteresować.
Skrzynia piratów to opowieść o przygodach dwójki rodzeństwa. Ich życie ulega diametralnej zmianie. Tata Róży i Benka postanowił bowiem przenieść się na Hel, co dla dzieci mieszkających w Warszawie nie może być ciekawą zamianą. Szczególnie, gdy okolica zdaje się być nudna, mają żyć w lesie, z dala od cywilizacji, bez dostępu do internetu! Początkowo myślą nawet, że nowe lokum pozbawione jest prądu i że czas się tu zatrzymał. Ich zafascynowany Żeromskim ojciec zdaje się być osobą mało zorganizowaną i żyjącą we własnym świecie. Na szczęście do pomocy przy dzieciach, nie takich znowu małych i niesamodzielnych, zostaje zatrudniony dziadek naszego rodzeństwa. Co może spotkać naszych bohaterów w tym spokojnym zdawałoby się miejscu? Czy sztorm, który odetnie półwysep będzie ich największym problemem, czy może jednak sen z powiek będzie im spędzać o wiele poważniejsza sprawa?
Pełna zagadek, tajemnic, zabawna i niezwykle pasjonująca to lektura, którą polecam gorąco, szczególnie na te upalne, wakacyjne dni wszystkim miłośnikom ciekawych przygód. Chcecie poznać osobę noszącą dziwne i rzadko spotykane imię Damroka? Zapraszam zatem do "Skrzyni piratów". Na pewno się nie zawiedziecie!


KSIĄŻKA DNIA CZYLI DZIEŃ Z KSIĄŻKĄ.

KSIĄŻKA DNIA CZYLI DZIEŃ Z KSIĄŻKĄ. 
Nowy cykl na moim blogu i na Pisaninka również. 
Na pierwszy ogień pójdzie powieść Joanna Kruszewska "Awaria uczuć"Wydawnictwo Replika
Na początek krótki fragmencik:
"-Ja nie manipuluję, tylko biorę na wstrzymanie, odrobina cierpliwości i dowiem się, czego chcę. A z tobą, Weronik, jest jak z wulkanem. Chodzisz i dymisz, trzeba tylko poczekać, aż nastąpi erupcja. Oto cała filozofia. Siłownia? Po pracy?
-Taaaak, rozgryzę cię, zobaczysz-pomachała ręką i już jej nie było.
Faktycznie, chwilami trzeba wziąć na wstrzymanie i pomyśleć, zanim coś się palnie. Matylda opanowała to do perfekcji. Przynajmniej na gruncie zawodowym. Im chłodniejsze relacje utrzymywała z jakąś osobą, tym łatwiej szło. Dzisiaj niewiele brakowało, a zaproponowałaby Weronice w ramach przekupstwa choćby i cały wagon złotej biżuterii, w której od lat się kochała.
Co się ze mną dzieje? Zdążyła pomyśleć, zanim porwał ją codzienny rytm pracy."





Fragment drugi:
"Czy może być jeszcze piękniej? Za oknami cudowny dzień, ciepło, mnóstwo ludzi paradowało już w koszulkach z krótkim rękawem, czerwiec kwitnie po prostu. Z Pawełkiem układa się jak marzenie, co prawda mało czasu spędzają razem, ale jeśli już spędzają, to bezkonfliktowo, słodko i nader przyjemnie.
W połowie sierpnia urlop. Długo wyczekiwany, ale na pewno warto było czekać. Doszli oboje do wniosku, że darują sobie Grecję, Egipt i wszystkie gorące o tej porze roku kraje na rzecz Wenecji Północy.
Ugryzła ze smakiem czekoladowy batonik kupiony wyjątkowo, w ramach świętowania awansu. Taaak, co prawda zawsze marzyła o tym, żeby trafić do Sankt Petersburga właśnie teraz, na osławione "białe noce", ale trudno. Ermitaż czy Carskie Sioło pozostaną tak czy siak; w sierpniu miasto, zaliczane do najbardziej atrakcyjnych turystycznie miejsc na świecie, wciąż będzie miało swój urok. A że planują tam spędzić prawie dwa tygodnie, może uda się wszystko obejrzeć dokładnie, a nie na łapu capu.
No i teraz jeszcze ten awans...zdjęła buty i ostrożnie postawiła bose stopy na miękkiej wykładzinie.
Jestem szczęściarą."

A Wy? Gdzie chcielibyście spędzić wakacje?


poniedziałek, 28 lipca 2014

Agnieszka Pruska wywiad i konkurs "Literat" do wygrania



Agnieszka Pruska wywiad i konkurs


Agnieszka Pruska nigdy nie wyobrażała sobie życia bez czytania, a od niedawna nie potrafi go sobie wyobrazić również bez pisania. Jest członkinią Oliwskiego Klubu Kryminału. Zdobyła stopień mistrzowski w aikido. Zadebiutowała tytułem „Literat”, o którym między innymi chciałabym z nią porozmawiać.


 Jak już wspomniałam, jest Pani zagorzałą czytelniczką. Czy gatunek ma dla Pani znaczenie, a może wystarczy, by książka była dobrze napisana, wciągająca, ciekawa?

            I jedno, i drugie. Jeżeli chodzi o gatunek, to zdecydowanie nie lubię romansów i powieści obyczajowych, a jeszcze do niedawna wydawało mi się, że również horrorów, ale okazuje się, że się myliłam. Czytam kryminały, sensacje, książki historyczne, biografie, powieści podróżnicze, książki popularnonaukowe, oczywiście nie wszystkie jak leci, ale takie, których tematyka mnie interesuje. Ostatnio przywiozłam sobie dwie książki dotyczące mumii egipskich, przebrnięcie przez nie będzie wymagało ode mnie trochę samozaparcia, bo są po angielsku. W przypadku kryminałów omijam starannie polityczne, te z mafią w roli głównej i zbyt krwiste. Zdecydowanie preferuję takie, w których pokazana jest praca policji, patologa, profilera czy techników od tych, w których dokładnie opisane są układy polityczne albo struktura organizacyjna przedsiębiorstwa, którego dyrektor jest ofiarą. Oczywiście tło wydarzeń musi być dobrze przedstawione, ale wolę żeby tło pozostało tłem, a nie wątkiem głównym.
            Druga część pani pytania jest nieco trudniejsza, bo oczywiście szukam dobrze napisanych, ciekawych książek o interesującej mnie tematyce, ale czasem trzeba wybrać, pójść na pewne ustępstwo. Fajny wątek, ale gorzej napisana, albo napisana super, za to wątek nieco kuleje. Jeżeli miałabym w takim przypadku wybrać – stawiam na wątek, oczywiście przy założeniu, że generalnie książkę „da się przeczytać”.
            Staram się czytać książki, o których już coś wiem, albo takie z polecenia znajomych, którzy znają moje preferencje czytelnicze i przeważnie dobrze na tym wychodzę. Przyczyna selekcji pozycji do przeczytania jest prosta – doba ma dwadzieścia cztery godziny, nie chce dać się rozciągnąć i siłą rzeczy czas poświęcany na czytanie jest ograniczony. Sięgam też po książki, o których nic nie wiem, przeważnie wtedy, gdy zainteresuje mnie tematyka, albo sam autor. Ostatnio taką książką była „Tajemnica pułkownika Kowadły” Tadeusza Cegielskiego, świetnie napisany kryminał.
            Książką, na której się najbardziej zawiodłam, był również kryminał, nie pamiętam już ani autora, ani tytułu, ale czytało mi się go naprawdę ciężko. Przypominał nieco brazylijską telenowelę i zaczynałam tracić rozeznanie, kto z kim aktualnie tworzy parę, a nieboszczyk parę razy okazał się żywy. Doczytałam książkę do końca jedynie w poszukiwaniu wątku ściśle kryminalnego.

Skąd zrodziła się w Pani miłość do pisania? Pod wpływem jakiegoś impulsu sięgnęła Pani po pióro, a może przygotowywała się Pani do tego długo i solidnie?

            Pisanie jest u mnie najprawdopodobniej konsekwencją czytania, tak w każdym razie przypuszczam. Czytania, zainteresowania różnymi tematami i skłonnością do wymyślania fabuł. Nie siadłam jednak pewnego dnia przy klawiaturze z mocnym postanowieniem zostania autorką, tak to jakoś samo wyszło.
            Dawno dawno temu, czyli w siódmej albo ósmej klasie szkoły podstawowej napisałam swoją pierwszą książkę, to była fantastyka i traktowała o wyprawie na Księżyc. Gdzieś ją nawet chyba jeszcze mam. Potem była długa przerwa i powstała trzytomówka o tematyce fantastycznej na zamówienie mojej nastoletniej córki, napisałam ją „do szuflady”, na użytek domowy. Teraz nieco odświeżyłam i przeredagowałam pierwszy tom, który jest czytany przez wydawnictwo, zobaczymy, co z tego wyniknie.
            „Literat” jest ściśle związany z moimi zainteresowaniami zarówno kryminałami, jak i kryminalistyką oraz medycyną sądową. Powstawał półtora roku, przy czym najpierw były to takie nieśmiałe próby „podpisywania” i zastanawianie się nad akcją. Potem postanowiłam, że co mi tam, napiszę, najwyżej nikomu nie pokażę. Wtedy zaczęłam pracować nad książką w miarę systematycznie.
            Jeżeli chodzi o przygotowanie, to za każdym razem sprawdzam wiele szczegółów, nie tylko tych związanych z samym sposobem popełnienia zbrodni, czy też wyglądem zwłok. Staram się to zrobić zanim zacznę pisać, ale nie zawsze mi się udaje, często dochodzi coś nowego, coś czego nie przewidziałam. W „Literacie” zostają odnalezione współczesne zmumifikowane zwłoki, więc na jakiś czas ugrzęzłam w tym temacie, potem wymyśliłam, że „moja” mumia miała szklane oczy, więc i o tym należało poczytać. A sam morderca? Mimo, że liznęłam w trakcie edukacji nieco psychologii, to moja wiedza w przypadku przestępcy będącego psychopatą okazała się za mała i było trzeba sięgnąć po „lekturę uzupełniającą”, bardzo ciekawą zresztą. I właśnie tak to wygląda, co chwilę jest coś nowego do zweryfikowania. Ze sprawdzania ogólnie pojętych realiów mam dodatkową korzyść, czasem trafiam na informacje, które nie są mi potrzebne z punktu widzenia książki, ale same w sobie są ciekawe i warte przeczytania. Taki mały bonusik. Poza tym bardzo sobie cenię możliwość konsultacji z rzecznikiem prasowym policji, czasem mam pytania, na które nigdzie indziej nie mogę znaleźć odpowiedzi. Pytaniami zamęczam też prawnika, notariusza, znajomych policjantów i przyjaciół o różnych zawodach i zainteresowaniach.

Czy postaci stworzone przez Panią są od początku do końca fikcyjne, czy wzorowała się Pani na kimś rzeczywistym, tworząc je?

            Postacie są fikcyjne, przy ich tworzeniu nie wzorowałam się na nikim konkretnym, ale na pewno obdarzyłam bohaterów cechami różnych znanych mi osób. Tak jak każdy, mniej lub bardziej świadomie, obserwuję otoczenie, wyłapując charakterystyczne cechy spotykanych osób, ich powiedzenia, słownictwo czy sposób bycia, to już takich odruch. Potem zdarza mi się te obserwacje wykorzystywać przy tworzeniu postaci, ale nie jest to regułą.

Skąd pomysł, by Barnaba Uszkier był tak nietypowym policjantem? Kochającym żonę, dzieci, dbającym o rodzinę? Zazwyczaj stróże prawa prezentowani są w literaturze jako nałogowi alkoholicy, żyją jak wolne ptaki. Pani bohater jest zupełnie inny, dlaczego? Myśli Pani, że taka postać jest ciekawa dla czytelnika?

            To taki bohater – protest przeciwko najczęściej pojawiającej się postaci policjanta będącego nadużywającym alkoholu, palącym, nieszczęśliwym rozwodnikiem, którego na dodatek nikt nie rozumie. Oczywiście przesadziłam, ale te cechy wśród policjantów przedstawionych w książkach występują nagminnie. Poczułam lekki przesyt i Uszkiera wykreowałam na zasadzie przeciwieństwa, co nie oznacza, że jest chodzącym ideałem, bo jak każdy człowiek ma swoje wady i zalety. I od razu powiem, że jego harcerzykowaty charakter sprawił mi więcej kłopotów niż gdyby był alkoholikiem, narkomanem lub darł koty z żoną. Znacznie łatwiej opisuje się osobę o mocnych negatywnych cechach, niż takiego „wzorowego” faceta. Bardzo dużo można napisać o kacu, nocnych barowych eskapadach, czy też samym alkoholu wlanym w siebie przez głównego bohatera. A o kłótniach z żoną? Zdradach? Przemyśleń i wspomnień na ten temat bohater może mieć bardzo dużo. A taki Uszkier co? Piwo wypije, bo dlaczego nie, ale nawet bólu głowy po tym nie będzie miał. Życie rodzinne? Szczęśliwe... Ma się napawać własnym szczęściem przez pół strony? A kto by to chciał czytać! No może w powieści obyczajowej owszem, ale nie w kryminale. Tak więc wykreowany przeze mnie bohater okazał się dla mnie samej wyzwaniem.
            Jeżeli chodzi o opinie czytelników o nadkomisarzu Uszkierze, to przeważają te pozytywne, ale oczywiście nie wszystkim taki bohater pasuje. I to jest zupełnie naturalne, bo przecież, na szczęście zresztą, nie wszyscy mamy jednakowy gust.

Sporo opowiada Pani w swoim debiucie o życiu rodzinnym Uszkiera. Śledztwo trwa dosyć długo, mijają kolejne miesiące, a zagadka dalej nie jest rozwiązana. Wydaje mi się, że chciała Pani pokazać nasze polskie realia prowadzenia śledztwa, czyżby znała je Pani aż tak dobrze? Czy to tylko wyobraźnia podpowiadała Pani pewne rozwiązania?

            Uszkier to nie tylko policjant, ale także mąż i ojciec, a część jego zachowań wynika właśnie z posiadania takiej, a nie innej rodziny, co szczególnie widoczne będzie w kolejnej książce. Przez czas trwania śledztwa nieco poznajemy jego najbliższych, bo nie samą pracą człowiek żyje, policjant również. Sprawa seryjnego mordercy ciągnie się bardzo długo, to prawda, ale jest dosyć nietypowa, już choćby dlatego, że pojawiające się jako pierwsze zwłoki należą do kobiety zamordowanej przed kilkoma laty. Taką sprawę jest znacznie trudniej rozwiązać, nie ma naocznych świadków, nie ma miejsca zbrodni, a artefakty pochodzące z miejsca znalezienia zwłok nie są związane ze zbrodnią. Ekipa Uszkiera ma więc od razu „pod górkę”. Kolejnej zbrodni na pozór nic nie łączy ze znalezioną w wykopie mumią, śledztwo biegnie własnym torem, a trzecią sprawę prowadzi w ogóle ktoś inny, Uszkier jedynie nadzoruje śledztwo. Dopiero połączenie tych trzech oraz innej, jeszcze starszej, sprawy powoduje zmianę kierunku śledztwa i nowe spojrzenie na całość.
            Jeżeli chodzi o realia... Tak naprawdę trudno mówić o dobrej znajomości realiów pracy w policji, chyba że się w niej pracuje. Ja mogę jedynie wypytywać znajomych gliniarzy i konsultować niektóre rzeczy z biurem prasowym policji. I oczywiście czytać wszystkie dostępne materiały na ten temat zwracając uwagę na to, kto jest ich autorem i czy jest to osoba wiarygodna. W moim przypadku wygląda to tak, że wymyślam pewne rozwiązanie, takie, które pasuje mi do fabuły, a potem sprawdzam, czy jest ono zgodne z realiami. I zdarza mi się korygować to, co już napisałam, czasami wprowadzając poprawki w dużej partii tekstu.

Czy pomysł na akcję „Literata” pojawił się nagle? Jak długo trwały prace nad powieścią?

            Pomysł rodził się pomalutku, najpierw powstały opisy poszczególnych morderstw, przy czym było ich znacznie więcej niż jest opisanych w książce. Wybrałam tylko kilka, inaczej co stronę ktoś by ginął, a Uszkier prowadziłby śledztwo do dzisiaj. To były takie pierwsze przymiarki, opisy, można powiedzieć, techniczne, bez treści dodatkowej, zawierające tylko informację o ofierze, narzędziu, miejscu i czasie zbrodniu. „Literata” zaczęłam pisać mniej więcej w połowie 2012 roku, skończyłam w styczniu 2013, a wydany został w maju 2013.

Trenuje Pani aikido, to dosyć nietypowa pasja jak dla kobiety, prawda?
           



            Na pewno procentowo sporty walki uprawia znacznie więcej mężczyzn niż kobiet, a basen, fitness czy siłownia cieszą się większą popularnością u pań, ale w naszej sekcji jest mniej więcej równowaga obu płci. Wielką zaletą aikido jest to, że można je uprawiać niezależnie od wieku, ja trenuję już kilkanaście lat i jak na razie nie planuję definitywnego zejścia z maty. Nieskromnie dodam, że teraz będę na niej przebywała nawet jeszcze więcej, bo po dłuższej przerwie zaczynam przygotowania do egzaminu na kolejny stopień mistrzowski. Czas spędzony na macie pozwala mi oderwać się od rzeczywistości, daje zastrzyk adrenaliny, uczy cierpliwości i dystansu do samej siebie. I nie ze względu na jakieś przesłania filozoficzne, nic z tych rzeczy. Po prostu jeżeli po raz n-ty powtarzam jakąś technikę aby wykonać ją poprawnie, żeby ruch stał się automatyczny, to muszę pogodzić się z tym, że nie jestem doskonała i cały czas trzeba się uczyć.

Czy Pani najbliżsi przeczytali książkę? Co o niej powiedzieli?


            Czytali, chyba wszyscy ci, którzy lubią czytać. Autor w rodzinie, to przecież nie lada gratka! Ja się za bardzo nie chwaliłam tym, że piszę książkę, więc większość była „nieco” zdziwiona. O tym, czym się zajmuję w wolnych chwilach wiedzieli oczywiście najbliżsi, ale dalsza rodzina już nie. Zaskoczyłam ich trochę, natychmiast zażądali namiarów na miejsce, gdzie mogą sobie kupić taki rarytas jakim jest „Literat” i poprosili o dedykacje. Wyspowiadałam wszystkich sumiennie i kazałam bez ogródek mówić, co myślą o książce. Mieli jakieś uwagi, ale twierdzili, że się dobrze czyta, zresztą, co mieli innego powiedzieć? Głupio by było stwierdzić, że się nie podoba, prawda? Dlatego nie do końca ufam recenzjom rodzinnym, chyba, że opiniuje mój mąż. Poza tym parę osób zdziwiło się, że napisałam kryminał, bo raczej spodziewaliby się książki historycznej.

Ma Pani kogoś, kto jako pierwszy czyta dopiero co ukończoną Pani powieść? Tak zwanego pierwszego krytyka? Czy potrzebuje Pani kogoś, kto doradzi, szczerze powie, co warto dopracować, zmienić, przemyśleć jeszcze raz?

            Jako pierwszy do czytania książkę dostaje mój mąż, jeszcze w trakcie pisania, można powiedzieć, że czyta ją w odcinkach. I oczywiście od razu melduje, gdy napotka w tekście na jakieś głupoty lub nieścisłości. Poza tym muszę się pilnować, aby cały tekst trafiał na kartki. Myśli się obrazami, a potem trzeba to ubrać w literki i od czasu do czasu zdarza mi się, że opis jest za skąpy, bo część treści pozostała u mnie w głowie. Pierwszy fragment książki, którą właśnie piszę, dostała do przeczytania moja koleżanka, polonistka z wykształcenia i teraz z niecierpliwością czekam na jej uwagi. Taki pierwszy „czytacz” jest potrzebny, ale z drugiej strony, to ja piszę książkę, więc jeżeli nie zgadzam się z jakimiś uwagami, to nie zmieniam tekstu ani fabuły. Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której dałabym książkę do przeczytania trzem osobom, które bardzo sumiennie przyłożyłyby się do zadania, przeczytały tekst i oddały mi z uwagami. Najprawdopodobniej gdybym wprowadziła wszystkie zmiany, powstałoby coś, jeżeli nie zupełnie, to w dużej części nowego i odbiegającego od pierwowzoru. Dlatego chętnie wysłuchuję opinii, wprowadzam zmiany tam, gdzie uznam to za słuszne, ale jeżeli uważam, że moja wersja jest jednak lepsza i nie powinna ulec modyfikacji, to nie zmieniam. Mimo, że bardziej jestem przywiązana do fabuły niż do samego tekstu, to w „Hobbyście” wprowadzałam zmiany ciągnące się prawie od pierwszej do ostatniej strony. Mam nadzieję, że wyjdzie to książce na dobre.

Czy pisze Pani coś nowego? Kiedy możemy spodziewać się kolejnej Pani publikacji?

            Kolejna książka z Barnabą Uszkierem w roli głównej, czyli „Hobbysta” pojawi się we wrześniu. Tym razem nadkomisarz nie będzie ścigał seryjnego zabójcy, a zajmie się czymś zupełnie innym. Innym w sensie motywów działania mordercy, a nie, na przykład, rodzaju samego przestępstwa.
            Czy piszę coś nowego? Trzecia część jest już właściwie skończona i „dojrzewa na półce”, zajrzę do niej za jakieś dwa miesiące żeby spokojnie przeczytać i nanieść poprawki. Podczas tej przerwy trochę sobie eksperymentuję pisząc, co prawda kryminał, ale w zupełnie innej konwencji niż seria z Uszkierem. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, na razie traktuję to jako zabawę.

Co Pani sądzi o spotkaniach z czytelnikami, o kontakcie z nimi poprzez e-mail?

            Sama sporo czytam i jako czytelnik często chodzę na takie spotkania, gna mnie na nie ciekawość dotycząca tego, co o własnej książce powie autor i jakim człowiekiem jest osoba, która napisała to, co ja właśnie przeczytałam. Jeszcze nigdy nie wyszłam ze spotkania zawiedziona, bardzo często autorzy są doskonałymi gawędziarzami, a rozmowa przenosi się z tematu świeżo wydanej książki na przeróżne inne sprawy. I zawsze jestem zaskoczona niską frekwencją czytelników na spotkaniach autorskich, nie wiem co jest tego powodem, być może po prostu nie wiedzą o nich, bo nie wszyscy śledzą pojawiające się na różnych stronach informacje.
            Jako autorka też lubię takie spotkania. Przed pierwszym trochę obawiałam się zbyt osobistych pytań od czytelników, ale okazało się, że niepotrzebnie. Poza tym inaczej czyta się opinię o własnej książce, niezależnie od tego, czy jest ona pozytywna czy krytyczna, a inaczej o niej rozmawia wymieniając uwagi. Każdy z nas jest innym odbiorcą, ma inne oczekiwania, inne preferencje czytelnicze. Opinie są zawsze cenne, i te pochwalne, i te negatywne. Zmuszają do zastanowienia, zmian, szukania nowych tematów, wątków, motywów.
             Z kolei mail umożliwia czytelnikowi bardzo indywidualny kontakt z autorem, takie sam na sam. Nie każdy człowiek lubi wypowiadać się przy szerszej publiczności, nawet jeżeli jest jej garstka, mail daje taką możliwość. Poza tym nawet najbardziej zagorzały czytelnik nie ma szansy wzięcia udziału we wszystkich spotkaniach autorskich, na które chciałby pójść, podstawową przeszkodą jest odległość, e-mail to niweluje.

Dziękuję za rozmowę.

Ja również.

KONKURS: 
Do wygrania będzie egzemplarz powieści, o której rozmawiałam z autorką. 







1. Fundatorem nagrody jest Wydawnictwo Oficynka i autorka, Agnieszka Pruska. 
2. Egzemplarz książki trafi do osoby, która najciekawiej odpowie na pytania zadane przez autorkę: Jakiego kryminału jeszcze nie czytaliście, a chcielibyście przeczytać? Czego brakuje Wam w kryminałach, które znacie? Jaka fabuła zainteresowałaby Was najbardziej? 
3. Odpowiedź zostawcie pod tym postem, nie zapominając o podaniu adresu e-mailowego, bym mogła skontaktować się ze zwycięzcą. 
4. Zabawa zaczyna się dzisiaj, 28 lipca i potrwa do 4 sierpnia, do godziny 23:30. Dziękuję za udostępnianie informacji o konkursie, polubienia mojej strony, dodanie blogu do obserwowanych. Przypominam, że trwa też konkurs na najaktywniejszego fana Pisaninki. Dzięki za wszystko, kochani! 
Trzymam za Was kciuki. Wiele konkursów trwa nadal. Dzisiaj kończy się późnym wieczorem ten: http://asymaka.blogspot.com/2014/07/luiza-dobrzynska-wywiad-i-konkurs.html
W środę pojawi się kolejny, a dzisiaj na FP bloga jeszcze jeden. Zapraszam serdecznie.