poniedziałek, 15 września 2014

Anna M. Brengos wywiad i konkurs Scenariusz z życia do wygrania

Anna M. Brengos wywiad i konkurs




Anna M. Brengos zadebiutowała tytułem „Scenariusz z życia”, którą to książkę miałam niedawno przyjemność czytać. Bawiłam się z ową publikacją doskonale, rozśmieszyła mnie, ale też pozwoliła się zrelaksować i nie myśleć o smutkach i troskach dnia codziennego. Myślę, że powieść znajdzie wielu odbiorców, którzy potrzebują oderwania od swojej szarej rzeczywistości. Z niecierpliwością czekam na kolejne propozycje literackie autorki, a póki co chciałabym przybliżyć Wam sylwetkę początkującej pisarki.


AG: Dlaczego akurat taka, a nie inna tematyka?
A.M.B: Nie mam bladego pojęcia, dlaczego wzięłam się za tak trudny temat. To znaczy, owszem, lubię trudne tematy, chociaż nie mogę powiedzieć, żebym lubiła problemy jako takie. Chyba nikt ich nie lubi, a ja przez ostatnie trzy lata miałam ich nadmiar, więc może... powtarzam: może rozczłonkowanie takiego tematu i rzucenie go na kolana było jednak jakąś formą odreagowania. Chociaż akurat ten problem, który jest głównym motywem „Scenariusza z życia” mnie ominął. Z wszystkich kłopotów, jakie miałam, ten jeden właśnie mnie nie dotyczył. Alleluja!


AG: Jak długo pracowała Pani nad powieścią? Czy miewała Pani chwile zwątpienia? Książkę czyta się szybko i zdaje mi się, że pisanie jej sprawiło Pani sporo radości?
A.M.B: Nikt nie pisze książki z zegarkiem w ręku. Możliwe, że wzięci pisarze, czyli tak zwani  zawodowcy mają tak, że siadają do komputera 1 stycznia o godzinie 8:00 rano, wstają od niego 31 grudnia o 16:00 i mogą powiedzieć, że tworzyli swoje dzieło przez rok. Ja mam jakieś pliki dotyczące „Kury”, bo to się najpierw roboczo nazywało „Kura domowa” (tak, wiem, brzydko się nazywało i dlatego już się tak nie nazywa)... No więc pierwsze pliki „Kury” są datowane na grudzień 2008 roku. Z tym, że to były pliki scenariusza. Jak sama nazwa wskazuje „Scenariusz...” był pierwotnie scenariuszem filmu fabularnego. Jakoś nie udało mi się nikogo namówić na jego nakręcenie, chociaż do pewnego momentu, dodam, że dość zaawansowanego, wszystko przebiegało dokładnie tak, jak to opisałam w książce, a później ugrzęzło w przysłowiowej szufladzie i dojrzewało do nowej formy. W końcu któregoś dnia usiadłam i dokonałam transformacji. A był to rok tak mniej-więcej 2012. Oczywiście trzeba to było rozbudować, dokomponować trochę fabuły, dołożyć wątków i postaci. Na przykład Marinera  i całej z nim związanej historii w pierwszej wersji, tej filmowej, nie ma. Pojawił się dopiero w książce i narobił mi trochę zamieszania, bo nie do końca wiedziałam co z nim zrobić. W końcu zawiesiłam i niech sobie każdy czytelnik sam dopisze, jaką rolę odegrał w dalszym życiu Marty.  No więc wklepałam w komputer powieść, faktycznie, dużą frajdę mi to sprawiało, porozsyłałam do różnych wydawnictw i … nic. Martwa cisza. A później przeczytałam ogłoszenie o konkursie, dokonałam ostatnich poprawek, uznając, że żebym nie wiem ile to dogładzała i tak nie będzie idealne i wysłałam. Drugi raz do tego samego wydawnictwa – raz sama z siebie – bez rezultatu, drugi raz wiedziona konkursem. No i się spodobało. Jeśli liczyć czas tworzenia w latach, to będzie pięć, a jeśli liczyć czasem spędzonym realnie na pisaniu, to piorunem, bo ja dość szybko piszę. Przy czym popiszę, porzucam, wracam, rozwinę, odkładam, wezmę się za inny temat, zajrzę, schowam, dokomponuję rozdział albo dwa i tak to idzie dziwnie.

AG: Czy „Scenariusz z życia” jest od początku do końca fikcją literacką? Próbuje Pani podpatrywać ludzkie zachowania, by później móc wplatać w swoją fabułę choć odrobinę rzeczywistości, realizmu?
A.M.B.: Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby patrzeć na ludzi, ich zachowania i zdarzenia im towarzyszące przez pryzmat późniejszego wykorzystania spostrzeżeń w tak zwanej twórczości. Chociaż zdarza się, że brakuje mi epizodów dotyczących określonych sytuacji lub postaci i proszę znajomych, żeby mi opowiadali, co im się przydarzyło. Na przykład zbierałam śmieszne historie dotyczące dzieci do mojego „PIOTRusia” (tak to się pisze!). Właśnie wyciągnęłam go z szuflady i wypuszczam w świat.
Natomiast „Scenariusz...” w swojej zasadniczej historii jest fikcją. Nigdy nie miałam męża, więc nie mogłam mu wystawić walizek za drzwi, nie jestem babcią, ani nie mam dorosłej córki. Mam nadzieję, że gdybym miała, to jednak udałoby mi się ją inaczej wychować. Natomiast oczywiście, są w książce elementy z mojego życia. Dodam, że te najmniej prawdopodobne.
Jeśli ktoś przeczyta jakiś fragment i powie: „sralis-mazgalis, tu mi kaktus wyrośnie, jeśli tak się działo”, to niech się szykuje do hodowli kaktusów.

AG: Bohaterka tej historii moim zdaniem ma bardzo ciekawą osobowość. Jest silną kobietą, która wie, czego chce. Czy ciężko było Pani ją wykreować?
A.M.B.: Moi znajomi, którzy mieli w ręku tę książkę, dzwonili do mnie z twierdzeniem, że nie mogli jej czytać spokojnie, jak wszystkie inne powieści nieznanych im autorów, bo w każdej scenie z Martą widzieli Ankę, czyli mnie. Nie jestem Martą, ale ona ma dużo ze mnie. Nie sprawiało mi zatem problemu tworzenie tej postaci. Zakładałam, że będąc w takiej sytuacji zachowałabym się tak jak Marta, albo powiedziała to co ona. Przy czym tak naprawdę nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak zachowałby się w obliczu zdrady. Kobiety przeżywają ją zupełnie inaczej niż ta opisana przeze mnie. Chociaż gdyby miała mnie spotkać, to chciałabym z niej wyjść właśnie tak. Pewnie najpierw bym ryczała i gryzła poduszkę, ale zwykle po opadnięciu pierwszych emocji racjonalizuję stresy i staram się zapanować nad sytuacją. Poczucie humoru, albo zdrowy dystans są tu bardzo przydatne. Wiarołomny mąż to w końcu nie tragedia.

A.G: Która ze stworzonych przez Panią postaci jest Pani najbliższa? A którą polubili czytelnicy?
A.M.B.: Jako się rzekło najbliższa mi charakterem jest główna bohaterka, jeśli tak mamy rozumieć to pytanie. Ale zdaje się, że pyta Pani kogo szczególnie polubiłam. Wbrew pozorom uwielbiam Bogusia. Trochę mi go szkoda, bo każdy chce być cool i extra. Pewnie andropauza też mu dołożyła i chociaż bardzo się starał,  „w życiu mu nie wyszło”. W każdym razie nie tak, jakby to sobie sam zaplanował. Może właśnie dlatego, że za bardzo się starał być kimś innym niż był. No to mu trochę pomieszałam szyki... Słowo daję nie dlatego, że chciałam za jego pośrednictwem dokopać facetom, tylko właśnie taki pasował mi jako ucieleśnienie problemu. Był jak Wilk w Czerwonym Kapturku – bez niego nie byłoby na czym stworzyć fabuły.
Lubię też Adama z jego lekko pobłażliwym stosunkiem do matki i ciotki i Szczerbę, jako drugiego nieudacznika. Wynika z tego, że w ogóle lubię nieudaczników.
Natomiast czytelniczki zwróciły uwagę na Dyrektora. A wydawać by się mogło, że to postać piątoplanowa. Zwierzchnik-kolega - koktajl wyskokowy. Ok, trochę mi się udał z tą jego migreną i … Kurcze! Znów jakby trochę nieudacznikowaty! ;)


A.G:Czy trudno było Pani podjąć decyzję o porzuceniu pracy w oświacie, by poświęcić się temu, co „gra w Pani duszy”, jak czytamy na okładce książki? Czy to była decyzja pod wpływem chwili, czy raczej przemyślana?
A.M.B.: W oświacie przepracowałam 32 lata na różnych jej szczeblach - od przedszkola do Opola, zabłądziłam nawet na krótko na Uniwersytet. A biorąc pod uwagę, że w domu miałam jeszcze dwóch pedagogów, to właściwie całe moje życie jest „oświatowe”. Wszyscy się dziwili, że odchodzę, a niektórzy wręcz uznali, że zwariowałam. Pukali się w głowę i pytali, jak ja sobie znajdę pracę w moim wieku (bo odchodziłam „w niebyt” - nie miałam niczego nowego na oku). No fakt, ich rady były nie bez racji, bo mój PESEL gwarantuje raczej szlifowanie bruków niż start do nowej kariery. W tych okolicznościach podjęcie decyzji nie było takie łatwe i całe szczęście, że nie mieli racji. Kwalifikacje mam dość wysokie i „zdywersyfikowane” - nie mam żadnej wąskiej specjalizacji, za to całą walizkę pękającą od  „kwitów na umiejętności” (nawet dyplom menedżerski).
Jeśli miałabym odpowiedzieć jednoznacznie na pytanie „dlaczego odeszłam?” - to taka odpowiedź nie istnieje. Poczułam, że muszę i już. Nie żałuję.

AG: Proszę powiedzieć nam coś więcej o fundacji, którą Pani założyła. Ocean Marzeń, bo taką piękną ma nazwę, to…
A.M.B.: Fundację Ocean Marzeń tak naprawdę wymyślił i jest w niej główną postacią Adam Wiśniewski – podróżnik, pisarz, menedżer, żeglarz - w tej chwili w stopniu kapitana. Zaprosił do współpracy garstkę ludzi, którzy mają pasję, zaraził nas pomysłem i tak powstała Fundacja Ocean Marzeń, która prowadzi program edukacji żeglarskiej dla młodzieży ze środowisk zagrożonych. Przez dwa lata działałam w Zarządzie, teraz zasiadam w Radzie Fundacji.
...Czy dużo mamy czasu? Bo ja o Oceanie Marzeń mogę opowiadać całą noc. Najważniejsze jest to, że zahukani, zbuntowani, odrzuceni, zakompleksieni, czasami agresywni, po odbytym pod naszymi żaglami rejsie wracają odmienieni i chcą do nas wrócić. Osiągają kolejne stopnie wtajemniczenia, wypływają na morze, a od tego roku niektórzy będą nawet słuchaczami Szkoły Morskiej w Gdyni. Warto.

AG: Pracuje też Pani w Obywatelskiej Fundacji Pomocy Dzieciom, jest Pani aktywnym działaczem i organizatorem wielu społecznych akcji, zbiórek na rzecz potrzebujących, festiwali. To na pewno dodaje Pani energii i satysfakcji, prawda?
 A.M.B.: Festiwale organizowaliśmy z Oceanem Marzeń. Były to dwa kilkudniowe Festiwale Kultury Marynistycznej i oczywiście miały charakter charytatywny – gromadziliśmy wokół naszej idei całe żeglarskie środowisko, co przekładało się na pomoc dla podopiecznych.
W Obywatelskiej Fundacji Pomocy Dzieciom, z którą współpracuję, działamy na rzecz dzieci chorych i niepełnosprawnych pomagając w leczeniu i rehabilitacji. Mamy 87 stałych podopiecznych i ciągle przybywają nowi. Refundujemy wózki, aparaty słuchowe, leki, ćwiczenia... Ale też staramy się pomóc na wszelkie inne możliwe sposoby. Ostatnio na przykład namówiliśmy do współpracy firmę Liroy Merlin na Targówku, której pracownicy społecznie odnawiają jednej z naszych rodzin mieszkanie. Mamy za sobą kampanię społeczną „Tylko pustej głowy nie chroni kask” pod patronatem Ministerstwa Sportu, GOPR-u, TOPR-u, Polskiego Związku Narciarskiego i Kolarskiego, akcję „Apteczki na wycieczki” w ramach której pół tysiąca czwartoklasistów przeszkoliliśmy w zakresie udzielania pierwszej pomocy przedmedycznej i kilkadziesiąt szkół wyposażyliśmy w apteczki wycieczkowe, a przed sobą „Duszka Zębuszka” - kampanię wymierzoną przeciwko próchnicy u sześciolatków, bo panuje straszna. „Wymyślam głupoty”, które po wstępnej analizie nie okazują się takie głupie i wspólnie z chłopakami, czasami przy pomocy wolontariuszy ruszamy z siekierą na słońce. Udaje się, głównie dlatego, że się wzajemnie wspieramy i że ludzie wielkich serc i otwartych kieszeni, a właściwie kont, zasilają naszą organizację.
Tak, robię co mi w duszy gra, czyli staram się czynić dobro (jak patetycznie by to nie zabrzmiało) i mam z tego radość. „Rób to co lubisz, a nie przepracujesz ani jednego dnia”. Ja nie idę rano do pracy tylko na małą wojnę. Dziś walczyłam w sprawie zamiany mieszkania dla dziecka, któremu grzyb na ścianie grozi śmiercią, jutro będę walczyła o pralkę dla podopiecznych. Lubię te potyczki, spełniam się w nich, a jeszcze do tego mam świadomość, że moja praca ma sens. Nie każdy może to powiedzieć o swojej.

AG: Czy pracuje Pani nad kolejną powieścią? Jeśli tak, o czym ona będzie?
A.M.B.: Mam zapchany komputer radosną twórczością, która albo nikomu się nie spodobała (nie bójmy się tego powiedzieć, w końcu nawet wielcy tego świata nie od razu zdobyli miejsce na półkach), albo sama stwierdziłam, że „dzieło” musi jeszcze dojrzeć, zanim ktokolwiek je skonsumuje. Co nie znaczy, że siedzę na laurach i wachluję się łapką na muchy. Nadal wieczorami klepię w klawisze.
Tym razem sięgnęłam po jeszcze trudniejszy temat i dla odmiany na poważnie. Mam nadzieję, że to nie jest tak, że po pierwszej książce jakiegoś autora czytelnicy spodziewają się wciąż tego samego. Jeśli tak, to przy kolejnej mogą się poczuć rozczarowani. Ale zanim skończę pisać o nieszczęśliwym dzieciństwie (bo tego dotyczy następna powieść), chciałabym, żeby światło dzienne zobaczył z pozycji półki księgarskiej mój „PIOTRuś”. Już jest w drodze do wydawcy, ale nie jestem pewna, czy zyska uznanie. Proszę mi życzyć cierpliwości, pokory i dobrych wieści.

AG: Uważa Pani, że kobieta w każdym wieku, podobnie jak powieściowa Marta, ma szansę na zmianę, na rozpoczęcie nowego życia? Wiele Pań boi się nawet drobnych reform, a co dopiero mówić o przewróceniu wszystkiego do góry nogami, co powiedziałaby Pani takim osobom? Czy miałaby Pani dla nich jakąś dobrą radę?
 A.M.B.: Nawet kilka.
„Pokochaj, zmień, albo rzuć” - to powiedzenie, które gdzieś wyczytałam w pierwotnej wersji po angielsku, ale w Polsce też powinno się przyjąć.
Jeśli nie jest się zadowolonym ze swojego życia, to nie dokonując żadnych zmian będzie się do końca dni swoich nieszczęśliwym. Poco? Dlaczego? Głównie ze strachu, tylko przed czym? Przed zmianą? A może na lepsze? Daj sobie szansę. Ja sobie dałam.
Moja osobista dewiza, to „Nie bój się życia – i tak cię dopadnie”.
O jednym tylko przy okazji wywracania życiorysu do góry nogami trzeba pamiętać – nie należy nowego życia zaczynać w poniedziałek!!! ;)

AG: Czy kontakt pisarki z czytelnikiem może być tak samo ważnym wydarzeniem dla obu stron?
 A.M.B.: Pisarz książkę napisał raz i na tym jego dialog się skończył. Powinnam tu raczej użyć określenia monolog, bo żeby mógł zaistnieć dialog, obie strony muszą jakoś się spotkać, choćby wirtualnie. Inaczej niczego o swojej książce i jej bohaterach, a nawet czytelnikach bym się nie dowiedziała. A to by było tak, jakbym jej wcale nie wydała. Napisałam i koniec. Ona dopiero w czytelniku żyje - nie na wystawie księgarni, tylko w myślach tego, kto ją przeczytał. Ja chcę znać te myśli. Chcę wiedzieć, czy zostałam odczytana według zamysłu, czy zupełnie opacznie. I nawet jeśli nie trafiłam komuś w gusta, to lubię wiedzieć dlaczego. Czytanie recenzji mi nie wystarcza.
O ile czytelnik może sobie wybrać pisarza, to pisarz nie może sobie wybrać czytelnika, ale może go poznać. I powinien.

AG: Jaki jest Pani ulubiony bohater literacki?
A.M.B.: Zapewne gdybym się dłużej zastanowiła, to wybrałabym innego, ale tak na gorąco, to Pan Samochodzik. Taki nasz James Bond, tylko bez licencji na zabijanie, za to z wiedzą historyczną. Spaliłam duszone żeberka zaczytując się w jego przygodach. Aż żal, że się z niego wyrasta ;)

AG: Jak przyjmuje Pani krytykę, jeżeli takowa się zdarza?
A.M.B.: Oczywiście, że się zdarza! Wychodzę z założenia, że „jeszcze się taki nie urodził, który by wszystkim dogodził”, a o gustach się nie dyskutuje. Z krytyką mogę się zgadzać, albo nie, ale każdą szanuję.
To, że ktoś ma odmienne zdanie, nie znaczy, że ma być moim wrogiem. O ile w pierwszej chwili mogę się zezłościć, czy może mi być przykro, smutno, albo czuję bunt, to po analizie, albo uznam, że muszę w przyszłości nad czymś bardziej popracować, albo że różnimy się z czytelnikiem, czy krytykiem gustami. W końcu mnie też nie wszystkie książki się podobają z tych, które czytałam. I nie czuję się przez to gorsza, ani nie uważam, że ich autor „jest głupi”.

AG: Jaka była reakcja najbliższych, gdy dowiedzieli się, że napisała Pani powieść?
A.M.B.: Najczęstsza? .....„Wow!” ;)
Mam wspaniałych przyjaciół, którzy potrafią się cieszyć sukcesami innych. A że ja też lubię się cieszyć w ich gronie, to za całą sumę, jaką zarobiłam na książce urządziłam dla „wszystkich krewnych i znajomych Króliczka” spotkanie. Tak na marginesie, świadczy to nie tyle o mojej rozrzutności, co o wysokości gaży. Rozpuściłam wici i bałam się, że nikt nie przyjdzie, bo kogo może interesować, że wydałam książkę. Przyszły 93 osoby, w tym moje nauczycielki – jedna, która uczyła mnie czytać i pisać; druga, która doprowadziła mnie do matury z języka polskiego – dziękuję im obu za ten zaszczyt.
Nie przypuszczałam również, że tak dumny będzie ze mnie Ojciec. Chyba nawet mi wybaczył, że nie zostałam mistrzem sportu ;)

 AG: Czy potrzebuje Pani osoby, która doradzi Pani przy pisaniu książki, czy woli Pani tworzyć w ciszy i spokoju i nie słucha żadnych doradców, dopóki nie powstanie całość?
 A.M.B.: Bardzo nie lubię, kiedy ktoś mi się wtrąca i nie daj Boże mądrzy, co i jak powinnam. Oczywiście, jestem wdzięczna za zwrócenie uwagi, jeśli wkrada się jakiś błąd, bo własnych błędów się nie widzi. Ale nie znoszę na przykład, kiedy słyszę, że to, czy tamto powinnam zmienić, bo jest nieprawdopodobne. Dla kogoś nieprawdopodobne, a dla innego jak najbardziej możliwe. I, jak już wspomniałam, właśnie to nieprawdopodobne u mnie zwykle miało miejsce. To też uwaga na przyszłość, bo niebawem będzie i o tym, jak w czasie zabiegu na sercu pacjent żartuje sobie z lekarzem. TAK BYŁO.
Natomiast z uwagą  i pokorą wsłuchuję się w rady redaktorów. Nie ze wszystkimi się zgadzam i nie zawsze ustępuję. Dyskutujemy i przy sensownych argumentach idę na kompromis i coś zmieniam zgodnie z sugestiami. Na szczęście zbyt dużo tych zmian nie muszę wprowadzać. Jeśli jakaś uwaga budzi mój sprzeciw, to na marginesie wstawiam komentarz „Upieram się!” i zostaje ;) Może właśnie dlatego, że się upieram moje książki nigdy nie będą arcydziełami. Nie mam takich ambicji. Za to bardzo bym chciała, żeby trafiły „pod strzechy”.

 AG: Dziękuję za rozmowę.


 KONKURS: 
1. Zabawa rozpoczyna się dzisiaj, 15 września i potrwa do 22 września, do godziny 22:00. 
2. Fundatorem nagrody jest autorka i wydawnictwo Nasza Księgarnia. 
3. Organizatorem konkursu jestem ja, wyniki pojawią się w ciągu trzech dni roboczych od momentu zakończenia zabawy. 
4. Do wygrania jest egzemplarz powieściowego debiutu Anny M. Brengos-"Scenariusz z życia". 



 5. A teraz zadanie konkursowe:  Skoro dobro jest dla nas wartością, to czyńmy wspólnie - Można będzie wygrać książkę dla kogoś bliskiego, nominując go w ten sposób, że opisze się, co dobrego zrobił w ostatnim tygodniu. Nie przeprowadzać na siłę staruszek!!!
6. Komentarze, wraz z adresem e-mail proszę umieszczać pod tym postem. 

I co myślicie o takim zadaniu konkursowym? Ciekawa jestem Waszego zdania ;) 



8 komentarzy:

  1. To ja dla Mamy mojej chętnie :) Otóż moja rodzicielka, fajna kobieta, czytająca chyba jeszcze więcej niż ja, mieszka w Olsztynie. A ja pod Warszawą. A tu babcia potrzebna na gwałt dzieciom. Wobec tego moja mama wsiadła w skodzinę swoją i nie zwracając uwagi na chorą nogę przyjechała 250 kilometrów, żeby wspomóc nas. Przyjechała we wtorek po obiedzie, w środę spędziła pół dnia z wnukiem, żebyśmy my mogli z córką pojechać do szpitala na badanie, w środę popołudniu obkupiła wnuki we wszystko, co towarzystwo sobie wymarzyło (książeczka, gumki do bransoletek i mega-wypasiony samochód monstertruck), córkę swą jedyną, czyli mnie, zaopatrzyła w sukienkę dresową z kapturem (czadowa jest). Poczytała wnukom na dobranoc, a w czwartek rano wróciła do domu, bo czekały tam na nią obowiązki. Fajna taka babcia, co przyjedzie z drugiego końca Polski, żeby pomóc, prawda? :)
    monika.olasek(at)gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja z racji uczynionego dla mnie dobra, nominuję do wygranej Karola Kłosa. W ubiegłym tygodniu Jego "Latarnik" był u Ciebie książką dnia. Po przeczytaniu recenzji i fragmentów stwierdziłam, że warto ją przeczytać. Umieściłam na Twoim blogu i profilu na FB kilka komentarzy i wieczorem doznałam szoku. Na Fb czekałą na mnie prywatna wiadomość od samego Karola Kłosa! Z prośbą o podanie adresu. Nie byłam godna przyjąć takiego prezentu. Negocjacje trwały. Ustaliliśmy, że wyślę Panu dwie książki z mojej domowej biblioteczki, a w zamian za to dostanę dwie książki autorstwa Karola Kłosa.
    Nie muszę chyba wyjaśniać kto na tym zyskał. Dziś stałam się szczęśliwą posiadaczką "Latarnika" i "Latarniczki". Książki zaopatrzone są w dedykację i autograf.
    A ja cóż, jestem przeszczęśliwa. Uważam, że jest to niezwykły i niecodzienny przejaw dobra.

    Uważam też, że takie zadanie konkursowe jest wspaniałe. Zawsze się cieszę, gdy mogę komuś sprawić radość.

    sylwiam720@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  3. W ostatnim tygodniu? Ja znam taką osobe, która od paru lat czyni dobro na każdym kroku, umożliwiając adeptom trudnej sztuki pedagogicznej wejście w nowe życie zawodowe. To pani Malgorzata Narożnik, redaktor naczelna czasopisma "Wychowanie w Przedszkolu". To osoba, która prowadząc fp czasopisma na Facebooku pozwala wymieniac się doświadczeniom wielu starym i młodym nauczycielom przedszkola, promuje wśród nich trudną sztukę wychowania najmłodszego pokolenia, zaraża "czytelnictwem" i różnymi ciekawymi projektami. Potrafi zorganizować zlot sympatyków czasopisma, pokazując im perełki warszawskich placówek edukacyjnych i tym samym pozwalając wzbogacać swój warsztat zawodowy. Żadne studia nie pomogaja nam tyle, ile p. Małgosia. Do niej można zwrócić się z wszystkimi zawodowymi (i nie tylko) rozterkami. A jednocześnie, sama dźwigając rózne problemy, zawsze ma uśmiech dla drugiego człowieka. To zazwyczaj ona rozdaje ksiązkowe i edukacyjne prezenty, nie troszcząc się o siebie. bardzo chciałabym, by w ramach "oddechu" mogła przeczytać książkę inną od problemów, którymi sie na co dzień zajmuje:) Pomysł na konkurs wspanialy, Aniu:) Ale ja sie juz przekonałam, ze w tym miejscu sa tylko takie pomysły:) Pozdrawiam:) iwona067@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiem,kto jest godny tej nagrody. To Ania Pituła. Znamy się tylko z Facebooka. Piszemy we wspólnych grupach,od czasu do czasu skrobniemy coś do siebie w prywatnych wiadomościach. I Ania w zeszłym tygodniu na pewnym bazarku wylicytowała książkę i postanowiła ją odstąpić mnie. Dość,że wspomogła osoby potrzebujące,to jeszcze zrobiła mi wielką niespodzianke. Ona wie,że w tej chwili,nie stać mnie na kupno książek i innych luksusów. Jak mam doła to wystarczy że napisze i ona jest. Wiem,że też tu zagląda i mam nadzieję,że się nie pogniewa ,że o tym napisałam
    ewaudala77@op.pl

    OdpowiedzUsuń
  5. Kamila J. -to Ona jest winna! Całe zamieszanie przez nią. Małolata młodsza o 8 lat. To ona mnie wyciągnęła z domu we wtorek, to ona wymyśliła babskie spotkanie. To ona mnie namówiła. Co takiego zrobiła? Przekonała mnie i inne dziewczyny. Cała wina leży w niej. Wykorzystała swoje kontakty, podsunęła nr telefonu i wyznaczyła dzień i godzinę. Jak można być takim? Jak można zamieszać spokój ogniska domowego w poniedziałkowe wieczory ? Jak można matkę zmusić by oderwała się od dziecka? Jak można pokazać komuś,że jego życie jest do naprawy? Do tego jeszcze oceniła i powiedziała prawdę w oczy.
    Dziś zaczynam 10 tygodniowy kurs Salsy.Przekonała mnie i to był jej dobry uczynek.Miała odwagę powiedzieć co myśli, poświeciła czas dla mnie i namówiła. Wyjdę z domu, spotkam się z ludźmi, pobawię się trochę i mam nadzieje,że zrzucę co nieco. Dzięki niej robię krok do przodu i jest to krok tylko dla mnie.

    Co to konkursu i sposobu jego przeprowadzenia, to jestem mile zaskoczona. Nie jest to nieudostępnienie czy polubienie a zmuszenie NAS do przemyśleń. Zawsze myślimy tylko o sobie i o tym co robimy. Oceniamy innych ale gdy zrobią coś złego zapominając ,że nawet drobne gesty są ważne i wpływają na nasze samopoczucie. Czasem wystarczy jedno zdanie by poczuć się lepiej. Jednak w natłoku spraw i problemow , to zdanie chowa się gdzieś ale jednak pozostaje w naszej pamięci. Warto takie momenty wyciągać i dać im trochę światła słonecznego:)
    migotka.99@wp.pl

    OdpowiedzUsuń
  6. No nie mogę przażałować, że przegapiłam :(((( w weekend jak zawsze brak czasu, zresztą byłam u Rodziców i jakoś tak.. Ehh, kurcze, no! :(
    Ale mam swojego faworyta wśród powyższych odpowiedzi :))

    Ps. Ksiązka niezwykle ciekawa, a tak mało zgłoszeń, ciekawe, czy więcej takich łośków, jak ja, którzy przegapili? Czy po prostu ludzie nie czynią dziś dobra bezinteresownie....?

    OdpowiedzUsuń
  7. Dziękuję za wywiad.
    Podoba mi się osobista dewiza autorki, to „Nie bój się życia – i tak cię dopadnie”.
    Pozdrawiam EMc.

    OdpowiedzUsuń